Pomysł dolewania spirytusu do benzyny nie jest niczym nowym. Rafinerie stosują go bez jakiegokolwiek przymusu od kilku lat. Wystarczającą zachętą jest ulga w podatku akcyzowym w wysokości 180 zł/t. Dolewając spirytus producent może zarobić na czysto ok. 70 zł na tonie wzbogaconego paliwa. Nic więc dziwnego, że blisko połowa produkcji polskich gorzelni trafia do samochodowych zbiorników. W sumie ponad 100 mln litrów.
To jednak przemysłu spirytusowego nie zadowala. W Polsce jest 900 gorzelni, z których część stoi unieruchomiona z powodu braku klienteli na ich towar. Pozostałe wykorzystują tylko część mocy produkcyjnych. Podobnie jest w ośmiu zakładach przetwarzających surowy spirytus gorzelniany na odwodniony alkohol etylowy (paliwowy dodatek), zwany bioetanolem. Co gorsza, popyt nań wkrótce zacznie spadać. Ulga podatkowa dotyczy tylko benzyny żółtej i czerwonej, a nie obejmuje bezołowiowej. Tymczasem po naszych drogach jeździ coraz więcej nowych samochodów na paliwo bezołowiowe. W ciągu najbliższych lat popyt na tradycyjne etyliny praktycznie zniknie. Gorzelnikom strach zagląda w oczy. Pozbawieni wsparcia ze strony rafinerii utopią się w odmętach nie sprzedanego spirytusu.
Nie czekając na taki finał gorzelnie postanowiły się ratować. Chcą nie tylko rozszerzenia ulg podatkowych na benzynę bezołowiową, ale także wprowadzenia przymusu dolewania alkoholu. Marzy im się uniezależnienie od mechanizmów rynkowych, które sprawiają, że rafinerie sięgają po spirytus tylko wówczas, gdy nie jest on zbyt drogi. Gdy cena rośnie, rezygnują z dolewek, zmuszając gorzelników do obniżki. Tymczasem polski przemysł spirytusowy, niezrestrukturyzowany, w części jeszcze państwowy, nie potrafi obniżać kosztów. Gorzelników irytuje też sytuacja, w której spirytusowe ulgi podatkowe największy zarobek dają rafineriom i CPN.