Reforma służby zdrowia, choć fatalnie przygotowana, uświadomiła zarówno pacjentom jak i lekarzom, że leczenie nie jest darmowe. Hormon wzrostu na dwumiesięczną kurację dla dziecka kosztuje około 8 tys. zł. Przeszczep wątroby i roczne utrzymanie chorego przy życiu po tej operacji - ponad 200 tys. zł, przeszczep serca i roczna kuracja - ponad 92 tys. zł. Na te koszty składamy się wszyscy i wiemy, jaki jest nasz udział - pracodawca każdego miesiąca zaznacza na pasku, jaką część naszych zarobków otrzymała kasa chorych. Stworzenie mechanizmów zmuszających służbę zdrowia do liczenia pieniędzy miało spowodować, że będą one wydawane bardziej racjonalnie. Na razie ujawniło przede wszystkim różnice interesów pomiędzy poszczególnymi ogniwami systemu ochrony zdrowia, które chaotycznie walczą o przetrwanie i pieniądze.
Pijani pracują na trzeźwych
Najważniejszym ogniwem zreformowanej służby zdrowia miał być tzw. lekarz pierwszego kontaktu, tymczasem okazuje się on ogniwem najsłabszym. Miał być sitem zatrzymującym liczne, a niepotrzebne i kosztowne wizyty u specjalistów. Stał się barierą, często nie do sforsowania przez chorego, który usiłuje dostać skierowanie na badanie. Bo lekarz w przychodni liczy pieniądze. Jak wystawi za dużo skierowań, uszczupli budżet własnej placówki. Co to znaczy "za dużo"? Nie bardzo wiadomo. Wiadomo natomiast, że przychodnie z uśmiechem witają pacjenta tylko raz, gdy przyszedł (a za nim pieniądze) się zarejestrować. Gdy zaś przychodzi po skierowanie do specjalisty, usiłuje część tych pieniędzy odebrać, a więc należy się go pozbyć.
Dziś więc specjaliści często nie mają pacjentów. Aparatura do najdroższych badań też często stoi bezużytecznie. Fachowcy wraz ze sprzętem do tomografii komputerowej czy rezonansu magnetycznego są niewykorzystani.