Marta od zmartwychwstanek
Marta zapamiętała zapach drożdżowego ciasta. I pasty do podłogi. Państwowe szkoły były wtedy, na początku lat 80., rozwrzeszczane, miały pomazane ściany, śmierdzące kible i szarą posadzkę z PCV. U zmartwychwstanek na warszawskim Żoliborzu skrzypiały napastowane klepki i zawsze pachniało ciastem. Zapach dochodził z klauzury, gdzie uczennice nie miały wstępu. Zawsze je ta klauzura jakoś tam fascynowała. Ciekawe, jakie noszą włosy pod kornetami - długie czy krótkie? Ciekawe, czy śpią w tych habitach, czy mają jakieś osobne do spania?
To były osobne światy: dziewczyny i siostry. Bezustannie zwarte w mniejszych i większych wojnach. O długość spódnic (ściśle określona), o makijaż (kategorycznie zabroniony), o pytania na lekcjach religii (niechętnie widziane), o udział w pozaszkolnych zajęciach teatralnych (tępiony). Marta odeszła, gdy przegrała wszystkie. Nie wspomina całej szkoły źle. Jak w każdej szkole - były tam nauczycielki wspaniałe, były dobre, skończenie dobre dla wszystkich bez wyjątku. Są takie siostry, staruszki, babuleńki, w których zostaje już tylko dobroć. I były złe. Ta najbardziej zła była fałszywa. Do tego stopnia fałszywa, że dziewczyny nigdy nie doszły, ile mogła mieć lat. Są takie typy, które równie dobrze mogą mieć 30, co i 60 lat.
Katarzyna od niepokalanek
Katarzyna spędziła cztery lata w granatowym fartuchu, za trzymetrowym murem, w ściśle określonym rytmie identycznych dni, w nieodległym od Warszawy Szymanowie. Też dwa osobne światy, też ciche wojny. Ale Katarzyna lubi te wspomnienia. Najważniejsze było, żeby trafić do fajnej klasy, która nie da się łatwo - jak mawiają dziewczyny - zowieczkować. Opór przeciw totalnej kontroli zamienia się w fascynującą, nieustanną przygodę i osiada we wspomnieniach tak samo silnie jak codzienne lekcje, obowiązkowe, kilkugodzinne studia (tak nazywa się czas poświęcany indywidualnej nauce odbywanej w klasach), jak matematyka, wykładana na superpoziomie.