Pierwszym, najpoważniejszym, jest nie rozróżnianie faktu medialnego od procesowego. Dla opinii publicznej człowiek, którym interesuje się rzecznik i który następnie trafia do Sądu Lustracyjnego musi mieć na sumieniu służbę, pracę bądź współpracę ze służbami specjalnymi PRL (znaczy kapuś). Tymczasem istotą sprawy nie jest forma powiązań ze służbami ani ewentualnie wyrządzone ludziom krzywdy, ale to, czy podsądny napisał w oświadczeniu prawdę, stwierdzającą jakiekolwiek powiązania, czy też prawdę tę zataił. Skoro (art. 20 ustawy lustracyjnej) "do (...) osoby lustrowanej mają zastosowanie przepisy dotyczące oskarżonego w postępowaniu karnym", to pierwszą jest zasada domniemania niewinności. "Nie wolno wypowiadać w prasie opinii co do rozstrzygnięcia w postępowaniu sądowym przed wydaniem orzeczenia w I instancji" - współbrzmi z tym art. 13 prawa prasowego. A przecież prasa nie informuje z reguły o "zawiadomieniach o popełnieniu przestępstwa" w sprawach karnych, czekając choćby na wstępne decyzje prokuratora. Zestawmy to teraz z sensacyjnymi czołówkami dzienników inspirowanych pomówieniami Tomasza Karwowskiego wobec premiera i powielającymi je. Refleksja (prasowy bojkot jego konferencji) przyszła za późno i była tylko spektakularnym, pustym gestem.
Z kolei szkalowanie Jerzego Buzka przez posła KPN-Ojczyzna oceniać można nawet jako chuligaństwo polityczne, lecz premierowi z trudem przyszłoby dochodzić satysfakcji w sądzie. Nie dlatego, że - jak sam się żalił - rozstrzyganie powództw o ochronę dóbr osobistych trwa latami, ale dlatego, że ustawa lustracyjna (art. 18 b) formalnie... nobilituje tego typu oskarżenie zwane już instytucją donosu poselskiego.
Głośny od kilku dni w mediach problem rygorów nowej (NATO-wskiej) ustawy o tajemnicy państwowej, wstrzymujący przesłanie pierwszych wniosków lustracyjnych przez rzecznika do Sądu Lustracyjnego, był sędziom znany od dawna.