Bush i Gore są do siebie bardzo podobni. Obaj mają około pięćdziesiątki, należą do pokolenia powojennego wyżu demograficznego, uformowanego przez uraz wojny wietnamskiej i kontrkulturę lat 60. Obaj są "dziećmi przywileju". Gubernator Teksasu wywodzi się z patrycjuszowskiej rodziny, dziś już dynastii, bo na Florydzie rządzi jego brat Jeb. Gore jest synem sławnego liberalnego senatora z Tennessee i większość życia spędził na politycznych salonach Waszyngtonu. Obaj wreszcie są politykami centrowymi, odwołującymi się do umiarkowanego elektoratu. Gore zapowiada kontynuację linii Clintona, który zerwał z demokratycznymi tradycjami "wielkiego rządu", Bush głosi credo "współczującego konserwatyzmu", czyli łagodzenia polityki prorynkowej programami pomocy dla biednych i upośledzonych.
Na tym wszakże podobieństwa się kończą. Podczas gdy polityczna kariera Gore´a przebiegała gładko - posłowanie w Izbie Reprezentantów, potem mandat senatora, wreszcie wiceprezydenta - Bush ma burzliwą biografię: w młodości prowadził życie hulaki, pił i uganiał się za kobietami. Do czterdziestki uważano go niemal za nieudacznika. Potem został właścicielem drużyny baseballowej, na czym zrobił pieniądze, ale na ścieżkę polityki wkroczył z sukcesem dopiero w 1994 r., kiedy niespodziewanie wygrał wybory na gubernatora Teksasu. Różnice życiorysu odzwierciedlają różne osobowości. Gore jest uosobieniem solidności, ale słynie też z drewnianego stylu przemówień, którymi usypia słuchaczy. Bush junior, na luzie i pełen werwy, świetnie nawiązuje kontakt z ludźmi.
Gore jest w trudnej sytuacji, bo w historii USA bardzo rzadko zdobywało się Biały Dom z pozycji urzędującego wiceprezydenta, który z natury rzeczy znajduje się w cieniu szefa. W XX wieku udało się to tylko George´owi Bushowi.