Te pytania trapią także posłów badających sprawę prywatyzacji PZU. Są oburzeni na ministra skarbu Jacka Sochę, że pod wrażeniem procesu gotów był zawrzeć ugodę z holenderskim inwestorem. Uważają, że nie ma się czym przejmować, bo racja jest po naszej stronie, a wygraną mamy w kieszeni. Na razie domagają się zawieszenia postępowania do czasu zakończenia prac sejmowej komisji śledczej ds. PZU. Zygmunt Wrzodak (LPR) uważa, że jedną ze spraw, którą komisja powinna zbadać, jest ustalenie, „dlaczego w ogóle Polska trafiła przed arbitraż w Londynie”. Przecież mamy sądy w Polsce i do nich powinni się zwrócić Holendrzy.
Piotr Rodkiewicz, p.o. dyrektora departamentu zastępstwa procesowego w Ministerstwie Skarbu Państwa, ma co do tego poważne wątpliwości. Teoretycznie moglibyśmy kwestionować właściwość trybunału arbitrażowego, a nawet zbojkotować proces. Tyle tylko, że do podważenia właściwości trzeba byłoby mieć mocne argumenty, a tych nie udało się znaleźć. A już bojkotowanie procesu byłoby ruchem samobójczym. Trybunał i tak rozpatrzyłby sprawę bez udziału naszego arbitra i możliwości przedstawienia argumentów. Niekorzystny dla nas wyrok byłby niemal pewny. I to ostateczny, bo arbitraż nie zna pojęcia apelacji.
Eureko wystąpiło do trybunału domagając się stwierdzenia, że polski rząd naruszył przepisy polsko-holenderskiej umowy o popieraniu i ochronie wzajemnych inwestycji. Holendrzy mają pretensje o sposób ich traktowania jako mniejszościowego akcjonariusza PZU, a zwłaszcza o grę na zwłokę przy realizacji drugiego etapu prywatyzacji spółki. Eureko podpisało z ministrem Skarbu Państwa umowę gwarantującą jej prawo nabycia 21 proc. akcji w chwili wprowadzenia PZU na giełdę. Miało się to stać jeszcze w 2001 r., jednak polskie władze odwlekają ten moment, dając do zrozumienia, że nie są zachwycone holenderskim inwestorem.