Piętnaście lat temu Kossakowski mieszkał koło Zambrowa. Miał żonę i syna. Żył skromnie, bez większych perspektyw - ale był u siebie i wśród swoich. Co tak naprawdę znaczy, zrozumiał dużo później, już w Ameryce. Dzisiaj Kossakowski nie ma nikogo, komu mógłby zaufać, na kim mógłby się oprzeć. Nie ma też nic, o czym mógłby powiedzieć: to jest moje. Po południu nie wie jeszcze, gdzie będzie spał w nocy. Pewnie znowu, jak codziennie od kilku lat, poszuka przyjaznych schodów lub starego samochodu. Podobnie jak inni nie głaskani przez los Polacy, dryfujący z prądem życia gdzieś pomiędzy Clifton a Passaic w stanie New Jersey. Zaledwie dziesięć mil na północ jest Manhattan, pępek świata. Ale do Manhattanu wcale nie jest stąd bliżej niż do Polski.
Włóczęga bez adresu
Polscy imigranci, którzy osiedlili się w dolnej części powiatów Bergen i Passaic, ciężko pracowali na swoją pozycję i na to, aby żyć godziwie. Kossakowski i niewielka grupka jemu podobnych rzucają cień na ich reputację. W Clifton, a zwłaszcza w Botany Village, gdzie znakomita większość mieszkańców zalicza się do klasy średniej, bezdomni Polacy przyjmowani są ze zdziwieniem i dezaprobatą. Włóczą się ulicami, wystają przed polskimi sklepami, aby wyprosić jakąś bułkę lub herbatę, albo przed Eagle Liquors, żeby wyżebrać parę dolarów i kupić najpodlejszą wódkę. A potem idą nad Passaic River, wypijają, co mają wypić i w krzakach, zagrzebani w szmaty i gałęzie, przesypiają noc. Ranek jest bolesny, bo wygania ich chłodem ciągnącym od rzeki i przypomina, że znów muszą pracowicie przemierzać ulice obu miast.
Ludzie ci zazwyczaj nie mają papierów, przebywają w Stanach nielegalnie, na dodatek nie mówią po angielsku, więc nie są nawet w stanie poszukać profesjonalnej pomocy. Oficjalnie nikt nie wie o ich istnieniu, więc nie figurują na listach lokalnych schronisk czy też agencji niosących pomoc socjalną.