Pierwszy anioł Małgorzaty narodził się dziesięć lat temu w Krakowie, z nudów i niespełnionego marzenia. Dojrzewał w gazowym piecyku matki czwórki dzieci, która minęła się z powołaniem. Miała być malarką, została inżynierem chemikiem.
Z końcem lat 70. anioły pojawiały się na ulicach rzadko. Zadomowione w kościołach i klasztorach niechętnie trafiały na wystawy, jeśli już - zalegały w zakamarkach tanich sklepików. - Spotkałam kiedyś takiego anioła. Wisiał bez sensu na jakiejś zapomnianej sklepowej wystawie - wspomina Małgorzata Piwowarczyk. - Był zakurzony i nędzny. Brakowało mu blasku istoty niebieskiej. Pomyślałam, że anioł, atrakcyjny z założenia, nie może się tak beznadziejnie marnować. Wróciłam do domu i wysypałam na stół mąkę.
Przepis na anioła Małgorzaty jest pozornie prosty. Kilogram mąki, kilogram soli, woda. A potem siłowanie się stwórcy z materią - długie, mozolne wygniatanie opornej masy. Po setnym ugnieconym skrzydle lekarz orzeka zapalenie stawów rąk i radzi zaniechać lub ograniczyć akt tworzenia. - Najwyżej pół anioła dziennie - ostrzega.
Ale anioł, jak każda istota idealna nie znosi kompromisów. - Zażądał wyłączności i dostał ją - wyjaśnia Małgorzata. - Anioła nie interesowały obolałe stawy chemika. Domagał się siły i wyobraźni alchemika.
Po kilku godzinach masa, zwana solną lub ciastem chlebowym, staje się miękka i plastyczna. W rękach twórcy zaczyna nabierać niebiańskich kształtów, rodzą się skrzydła, osobowość i suknia anioła. Dopiero wtedy wiadomo, czy będzie aniołem-fiołkiem, czy aniołem zagłady (tych Małgorzata wystrzega się), czy będzie spadał ku ziemi, czy od niej uciekał. - Nigdy nie wiem, kim będzie anioł, zanim nie wezmę go na ręce - zapewnia kobieta. - Jest nieprzewidywalny, niepokorny wobec idei.
Uformowane, skrzydlate korpusy wypieka się kilka godzin w dobrze rozgrzanym piecu.