Sprawy i sprawki detektywa McCoya nie wyglądają najlepiej, prawdę mówiąc jego przyszłość w policji stanęła właśnie pod wielkim znakiem zapytania. Zdesperowana partnerka sama ujęła groźnego przestępcę, wychodząc z założenia, iż na McCoya nie ma co liczyć. W tej sytuacji komendant, noszący znane skądinąd nazwisko Follet, wywala McCoya z pracy, ale następnie roztacza nad nim dyskretną (przynajmniej do pewnego momentu) opiekę. Popiera wniosek McCoya o licencję na prowadzenie jednoosobowej firmy detektywistycznej, a nawet pomaga mu znaleźć przytulny lokal na biuro. Tak się akurat złożyło, iż znajomy komendanta, włoski pisarz Carlo Ferruci, wyjeżdża na dłużej do ojczyzny i nie chce, aby lokal stał pusty, gdyż to się kłóci z jego poczuciem harmonii. W lokalu jest mnóstwo książek. McCoy rozpoczyna więc pracę w prawdziwej bibliotece, co, o ile się orientuję, nie przytrafiło się dotychczas żadnemu detektywowi.
Przystępuje od razu do pracy, ma bowiem córkę na utrzymaniu. A co z żoną? To jest istotne pytanie, z pewnych oczywistych względów nie możemy jednak na nie udzielić odpowiedzi. Nie ma natomiast sensu ukrywać, iż detektyw ma skłonności alkoholowe, pod którym to względem mógłby dorównać kilku znanym bohaterom książkowym (wszak znajdujemy się w bibliotece), choćby konsulowi z „Pod wulkanem”. Chcąc zerwać ze zgubnym nałogiem, doprowadza nawet do powstania klubu Anonimowi Alkoholicy Detektywi, który organizuje sesję wyjazdową w tajemniczych pomieszczeniach Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego.
Co to ma jednak wspólnego z głównym wątkiem powieści (i jaki jest ów główny wątek?)? Jak się okaże, wszystko się ze wszystkim płynnie połączy. Bo „Herbata dla wielbłąda” Jarosława Mikołajewskiego (poety i tłumacza, dziennikarza „Gazety Wyborczej”) to jest okazowy kryminał postmodernistyczny.