Totalność komunizmu zastąpił totalizm konsumpcjonizmu. Najlepsze nazwiska, najbardziej czyste sumienia goszczą na łamach najgorszych pism. Prawdziwa niezależność, jak wtedy, to już tylko milczenie” – napisał niedawno gorzko w „Rzeczpospolitej” Smecz w kontynuacji bardzo osobistego dziennika, który prowadził niegdyś na łamach śp. niezależnej paryskiej „Kultury”.
Niezależność to było kiedyś słowo-fetysz, zarazem kwalifikacja moralna. Niezależne znaczyło lepsze, gdyż nieskażone ideologią, powstające poza zasięgiem cenzury. Jednym z ważniejszych pism podziemnych była „Kultura Niezależna”, której bardzo pożółkłe już egzemplarze leżą jeszcze na najwyższych półkach regałów w niektórych polskich domach. Wydawnictwo, w którym w czasie stanu wojennego (i później) ukazywały się zakazane książki, nazywało się oczywiście Niezależna Oficyna Wydawnicza.
Nie przypadkiem też pierwsze legalne spotkanie twórców tzw. drugiego obiegu w kwietniu 1989 r. nazywało się Niezależne Forum Kultury. Uczestniczyłem w swej dziennikarskiej karierze w wielu naradach ludzi sztuki, ale żadne ani wcześniej, ani później nie było tak radosne jak tamto. Jakby nagle spełniły się marzenia i modły wszystkich naszych wieszczów. W Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego zebrali się wówczas bez mała wszyscy nasi najwięksi twórcy, z Lutosławskim i Kantorem na czele, by ocenić to, co było dotychczas i zakreślić wizje przyszłości.
Państwo ludowe nigdy nie było mecenasem sztuki, mówiono, tylko jej kontrolerem. Wybitne dzieła, których przecież nie zabrakło, powstawały nie dzięki tzw. polityce kulturalnej, ale wbrew, a nawet przeciw niej. Teraz wszystko miało się zmienić. Precz z polityką kulturalną! „Nie ma kultury innej niż niezależna – mówił Jerzy Turowicz, naczelny redaktor „Tygodnika Powszechnego”.