Wiecie, kim są Czesi? To śmiejące się bestie!”. Mijają lata, zmieniają się ustroje, a to zdanie z hrabalowskich „Pociągów pod specjalnym nadzorem” wciąż pasuje jak ulał do naszych południowych sąsiadów. My napinamy muskuły, przelewamy krew, święcimy we własnym gronie nieznane reszcie świata rocznice – a górą i tak zawsze są Czesi.
– Że co, ci... – i tu zapewne niejeden czytelnik z wściekłością zmiele w ustach niecenzuralne słówko. Jak to, a tchórzowska kapitulacja w 1939 r., a największy na świecie pomnik Stalina w Pradze, wzniesiony akurat wtedy, gdy kult Ojca Narodów zaczęli demontować już nawet Sowieci – czy to są przykłady charakteru? Cóż, dla nas, Polaków, którzy gotowi jesteśmy choćby na zbiorowe samobójstwo, byle dobrze wypaść w podręcznikach (nad którymi będą przysypiać nasze wnuki) – z pewnością nie. Podstawowa różnica między nami i Czechami polega więc chyba właśnie na stosunku do historii – im historia nie ciąży, ona im co najwyżej zawadza.
Parafrazując Norwida, można by powiedzieć, że dla Czechów ojczyzna to „wspólny, zbiorowy rytuał spędzania wolnego czasu”. O tym, jak bardzo są przywiązani do swego stylu życia, którego kwintesencją jest powiedzenie: To chce klid (w wolnym przekładzie: Nie pali się), może przekonać się każdy turysta, któremu przyszłoby do głowy, żeby cokolwiek w Czechach załatwić szybko.
Może rytm naszego życia wyznaczają zrywy, niekiedy nawet powstańcze, ale Czesi do zrywu są skłonni tylko wówczas, gdy to naprawdę ma sens – na przykład na boisku piłkarskim. W innym wypadku zawsze znajdą rozbrajającą wymówkę, jak choćby pewien praski taksówkarz, który z wisielczym spokojem wytłumaczył mi kiedyś, dlaczego dowiózł mnie zupełnie gdzie indziej, niż chciałem: Vzdyt ja nejsem robot.