Rok pogo
Dla Agaty Pietrzyk-Stelmach 1989 r. to był ostatni moment, żeby się wyszaleć. Koncerty w katowickim Spodku, pogo pod sceną, mnóstwo wina. Nosiła wtedy spódnicę nabijaną ćwiekami, a włosy stawiała na cukier z jajkiem. Generalnie przypominała nieco Roberta Smith’a, wokalistę The Cure. Był to więc czas kontestacji, ale jednocześnie pierwszych kompromisów. Jej liceum w Sosnowcu było konserwatywne i za fryzurę można było wylecieć ze szkoły.
– Wiedziałam, że jak przegnę i mnie wyrzucą, to wyląduję na poczcie – wspomina. – Byłoby żal, bo przecież właśnie otwierał się świat. Pamiętam to poczucie, że wszystko jest możliwe, że czego się człowiek nie dotknie, to się stanie. Fantastyczne osiemnastoletnie poczucie wszystkomożenia.
I rzeczywiście wszystko się działo. Bez trudu zdana matura, pierwszy wyjazd na Zachód, na truskawki do Holandii, nurkowanie na Sardynii za zarobione pieniądze, indeks Akademii Medycznej we Wrocławiu.
– Wybrałam Wrocław, bo fascynowała mnie Pomarańczowa Alternatywa. Chciałam w tym uczestniczyć. A tu okazało się, że Pomarańczowa Alternatywa jest, przynajmniej chwilowo, niepotrzebna – opowiada.
Uczyła się lekko i bez obciążeń, sześć lat studiów to była sama przyjemność. Miała sukcesy: stypendium w Belgii, stypendium ministra zdrowia. Nadal wszystko wydawało się możliwe. Dlatego zdziwiło ją, gdy podczas uroczystości wręczania nagrody usłyszała w kuluarach komentarz jednego z profesorów: biedna dziewczyna, nie wie jeszcze, że to nic nie znaczy. Chciała robić doktorat, ale w Warszawie, bo tam się zakochała. Konkurs na studia doktoranckie oczywiście wygrała, ale w przeddzień podjęcia pracy w wybranym instytucie okazało się, że miejsce zajął czyjś krewny, który w konkursie nawet nie brał udziału.