Rządowy projekt ustawy zdrowotnej ma szansę spodobać się posłom, ponieważ obiecuje pacjentom jeszcze więcej, niż im się do tej pory należało. Z wprowadzenia symbolicznych opłat wycofano się już wcześniej, a z tak zwanego koszyka negatywnego (zawiera listę usług medycznych, które nie będą finansowane przez państwo) wyjęto nawet część świadczeń, które dotychczas także nie były bezpłatne – np. zapłodnienie in vitro. Jest to więc projekt minimum, którego celem nie jest żadna kolejna reforma, ale uchronienie nas od najgorszego: od sytuacji, w której po 1 stycznia 2005 r. publiczne placówki medyczne nie miałyby prawnej podstawy działania, bo – jak pamiętamy – Trybunał Konstytucyjny zakwestionował ustawę o Narodowym Funduszu Zdrowia.
Obecny projekt został, chociaż w sposób nieformalny, skonsultowany z prezesem Trybunału, a także z rzecznikiem praw obywatelskich. Raczej więc nie grozi nam, że kolejny istotny akt prawny, regulujący tak ważną sferę życia, okaże się niekonstytucyjny. Z kolei opróżnienie prawie do dna koszyka negatywnego pozbawia posłów okazji do zaprezentowania przed narodem, jacy chcą być dla niego dobrzy. Mimo to rząd, kierując ustawę do parlamentu, nie może mieć gwarancji, że posłowie wykażą choćby minimum odpowiedzialności i uchwalą ją w terminie.
Pacjentów czekają trudne czasy. Wprawdzie składka na zdrowie rośnie i w tym roku na konto Narodowego Funduszu Zdrowia wpłynie aż o 700 mln zł więcej, jednak pieniądze te nie wystarczą, aby całemu społeczeństwu zapewnić opiekę zdrowotną na światowym poziomie. Jedyne, czego możemy oczekiwać, to ustawienie pacjentów w przejrzyste kolejki do specjalistów, miejsc w szpitalu czy operacji. Jeżeli się to – jak chce rząd – rzeczywiście uda, będziemy wtedy mieli dwa wyjścia: uciekać się do znajomości i kopert, aby tę kolejkę przeskoczyć albo też rzetelnie, może już w mniej nerwowych okolicznościach, wrócić do sprawy współpłacenia, także w formie dodatkowych prywatnych ubezpieczeń.