Archiwum Polityki

Kampania ogródkowa

Kampania do Parlamentu Europejskiego była wyjątkowo krótka. Platforma Obywatelska, lider przedwyborczych rankingów, ku ogólnemu zaskoczeniu zakończyła ją już 7 czerwca we Wrocławiu, na tydzień przed terminem głosowania. Ale trudno się temu dziwić, skoro nie było pomysłów na jej prowadzenie, a wszystkim komitetom wyborczym, nawet tym powołanym przez partie polityczne, brakowało pieniędzy.

Partyjni skarbnicy myślą już dziś o ważniejszych od europejskich krajowych wyborach parlamentarnych.

– Skąd ja mam brać na to wszystko pieniądze? – mówi Edward Kuczera, skarbnik SLD, partii, która jeszcze w tym roku jako pokłosie wyborczego sukcesu z 2001 r. z budżetu otrzyma ok. 22 mln zł dotacji. – Co roku są teraz drogie kampanie.

I to jest prawda. W 2002 r. mieliśmy wybory samorządowe, które przy bezpośredniej elekcji (często w dwóch turach) wójtów i prezydentów były bardzo kosztowne. W 2003 r. było ogólnokrajowe referendum unijne, a do tego mamy już co roku po kilkadziesiąt lokalnych referendów i uzupełniających wyborów do różnych ciał przedstawicielskich, od rad gmin po Senat.

Dlatego też zapewne w tych wyborach żaden z komitetów nie wykorzysta określonego w ordynacji limitu wydatków na kampanię (30 gr na jednego wyborcę, czyli maksimum ok. 8,9 mln zł). SLD wyłożył 6 mln zł, a PiS 4–5 mln zł (w tym 1 mln zł na płatne reklamy w telewizji). Inne komitety, może poza Samoobroną, wydały zdecydowanie mniej.

Wśród prawie 1,9 tys. kandydatów do Parlamentu znalazło się aż 54 obecnych posłów i 15 senatorów. Nie oznacza to, że aż tylu parlamentarzystów z Wiejskiej połakomiło się na diety w euro. Wielu wystartowało tylko po to, aby dzięki głosom oddanym na ich znane nazwiska zwiększyć liczbę głosów oddanych na partyjne listy wyborcze i tym samym zwiększyć szanse na mandat lidera ich listy.

Polityka 25.2004 (2457) z dnia 19.06.2004; Temat tygodnia; s. 19
Reklama