Te wybory przypadają w Polsce w złym momencie. Praktycznie toczy się już w najlepsze – jeszcze nie rozpisana – kampania wyborcza do Sejmu, także w telewizji komitety wykorzystują każdą sekundę, aby zareklamować się na domowy użytek. Wiadomo, że eurowybory zostaną potraktowane jako rozgrzewka przed rozgrywką krajową – która nastąpi może już za dwa miesiące. Mają zweryfikować aktualne notowania partii znane z sondaży i dać przedsmak przyszłych koalicyjnych aliansów. Trudno się też dziwić wyborcom, że po takim sezonie politycznym, jakiego byliśmy świadkami, podczas głosowania będą się kierować krajowymi sympatiami czy raczej antypatiami, a także skierują wzrok ku nowym postaciom, jeszcze nie zużytym w politycznych młockach, ku rozmaitym bezpartyjnym fachowcom, ludziom o czystych rękach i tym podobnym.
Trawestując poetę: są w ojczyźnie rachunki krzywd i eurowybory ich nie przekreślą. Zresztą również stara Europa szykuje się do wyrównywania rachunków: w Niemczech z kanclerzem Schröderem, w Wielkiej Brytanii – z Tonym Blairem, we Francji z ekipą Chiraca i Raffarina. Sondaże pokazują to bardzo dobitnie. Ale to zasiedziałe demokracje, stabilna klasa polityczna – i jedni, i drudzy, politycy i wyborcy, znają się jak łyse konie. Co innego u nas: istnieje silna pokusa, aby do głosu dopuścić nowe twarze, skoro na stare trudno już patrzeć.
Wszystko to prawda, ale w spóźnionej i ospałej kampanii zupełnie na margines zeszła kwestia najważniejsza: co to jest Parlament Europejski, czemu służy i co w nim ma robić tych 54 Polaków, których wybierzemy 13 czerwca. Z wieców i telewizyjnych spotów można by odnieść wrażenie, że wybieramy do Strasburga drużynę narodową, która zasiądzie, niczym kibice, w swoim sektorze i przypilnuje, abyśmy nie oddali ani guzika.