Na początku pierestrojki zauroczyła mnie inteligentna studentka, córka skromnych wykładowców jednej z moskiewskich uczelni technicznych. W czasie kiedy pisywaliśmy do siebie listy, spotykaliśmy się i szliśmy potem do ślubu, ojciec mojej wybranki przeistoczył się nie do poznania. Z nauczyciela akademickiego w prosperującego biznesmena, szefa jednego z pierwszych zbudowanych na zachodnią modłę przedsiębiorstw, stałego bywalca Światowego Forum Ekonomicznego w Davos i uczestnika narad u najważniejszych osób w państwie.
Zdążył nawet – co prawda już po naszym rozwodzie – spędzić trochę czasu w areszcie śledczym. Był on – nawiasem mówiąc – pierwszym znanym rosyjskim przedsiębiorcą, na którego próbowano wywierać nacisk za pośrednictwem organów ścigania. Rosyjskie środowisko biznesowe zareagowało błyskawicznie i oswobodziło swojego pierwszego przedstawiciela, który wpadł pod państwowy walec. Innymi słowy, mój były teść zdążył zrobić wszystko. Nie zdołał jedynie zostać oligarchą. Prawdopodobnie dlatego, że zajmował się przede wszystkim biznesem i nie chciał interesować się polityką.
Na początku lat 90. przyglądałem się z bliska biznesmenom
pierwszej fali. Byli to ciekawi, utalentowani, ale jednocześnie trochę naiwni ludzie, wierzący w nieodwracalność swojego sukcesu. Zaskakujące, iż żaden z nich nie zrobił wielkiej kariery. Gdy Konstantin Borowoj zakładał pierwszą giełdę, Artiom Tarasow płacił milionowe składki partyjne z dochodów, jakie czerpał ze swojego przedsiębiorstwa, a Lew Wajnberg stał na czele pierwszego przedsiębiorstwa z udziałem zachodniego kapitału, o Borysie Bierezowskim i Władimirze Gusińskim nikt nie słyszał.