Najbardziej śledzonym człowiekiem w Polsce stał się ostatnio właściciel sklepu z bronią i strzelnicy Andrzej Ostrowski, który miał takiego pecha, że konsorcjum, któremu doradzał, wygrało wart pół miliarda dolarów kontrakt na przysposobienie do walki irackiej armii. Ostrowskiego śledzą media, politycy, służby specjalne różnych maści, zaczyna go już śledzić prokuratura. Na razie wynik tego wielkiego zbiorowego wysiłku nie jest imponujący. Wszystko wskazuje na to, że jest to człowiek dość obrotny, jak na lobbystę przystało, mający rozległe znajomości w różnobarwnym świecie politycznym, kręcący się przynajmniej od dziesięciu lat przy handlu bronią, a więc jakoś tam powiązany ze służbami specjalnymi, i nieposiadający stosownych certyfikatów na handel bronią w wymiarze międzynarodowym. Ta ostatnia sprawa może mu przysporzyć wielu kłopotów, jeżeli rzeczywiście jego rola w zwycięskim konsorcjum dotyczyła pośrednictwa czy doradzania w dostawach uzbrojenia, a nie na przykład butów, namiotów czy samochodów, które same w sobie uzbrojeniem jeszcze nie są. Jaka była naprawdę rola Andrzeja Ostrowskiego w podkonsorcjum, które na potrzeby tego przetargu utworzyło konsorcjum Nour, tego nikt jeszcze dokładnie nie wie, gdyż służby i prokuratura dopiero rzecz sprawdzają.
Na razie wszystko wskazuje na to, że Andrzejowi Ostrowskiemu polski przemysł zbrojeniowy, a także cywilny pracujący na potrzeby wojska powinny być wdzięczne, gdyż dzięki jego kontaktom, być może podejrzanym (ale cóż, handel bronią w większości mieści się w sferze bardzo głębokiego cienia), może uda się nam jednak jakąś sumę z tego kontraktu urwać. A zanosiło się już, że nie urwiemy nic. Nie urwalibyśmy nic, gdybyśmy rzecz całą zostawili pod opieką należącego do Skarbu Państwa Bumaru, który długo zapewniał polską publiczność, a także premiera i prezydenta, że przygotował wspaniałą ofertę, na dodatek prawie w całości polską (co, jak dziś widać, okazało się poważnym błędem, gdyż powinna to być oferta międzynarodowa i mieć wsparcie tymczasowych władz Iraku).