Przez ostatnie półtora roku Polska pokazywała Unii, że nie da sobie w kaszę dmuchać. W Kopenhadze uzyskaliśmy zapewne najlepsze warunki członkostwa, jakie można było wywalczyć w tamtym momencie. W czasie kryzysu irackiego potwierdziliśmy, że wolimy stanowczość Ameryki od kunktatorstwa Francji i Niemiec. W grudniu wydatnie przyczyniliśmy się w Brukseli do tego, że unijnej konstytucji nie przyjęto. Świat się nie zawalił, a my na razie obroniliśmy swoje 27 głosów na 345 wszystkich przypadających na 27 państw Unii (wliczając Bułgarię i Rumunię, które przystąpią w 2007 r.). Tylko co dalej?
Unia może funkcjonować bez konstytucji,
chociaż będzie jej trudniej podejmować decyzje. Dziś nie chodzi tylko o ten dokument, lecz o to, co było przyczyną braku zgody – o wzajemną nieznajomość i nieufność elit politycznych po obu stronach Odry. Niedawno brukselscy dyplomaci i dziennikarze mogli przeczytać – w rozesłanej przez tutejsze Centrum Studiów nad Polityką Europejską (CEPS) analizie Krzysztofa Bobińskiego – że w polskim MSZ wciąż utrzymuje się strach przed dominacją Niemiec w Europie. Zamiast więc świętować poszerzenie Unii jako ostateczne przekreślenie Jałty i przypieczętowanie polsko-niemieckiego pojednania, Polacy i Niemcy znów patrzą na siebie spode łba. Inni wyczuli, że mogą coś na tym ugrać. Hiszpanie podburzają Polaków. Brytyjczycy zdają się zachowywać, jakby przypomnieli sobie o starej zasadzie: dziel i rządź. W przeddzień szczytu w Brukseli dziennik telewizyjny BBC podał na pierwszym miejscu informację o groźbie polskiego weta wobec konstytucji, a reporter – z łachy na środku Odry – komentował: oto nowa odsłona odwiecznego konfliktu polsko-niemieckiego.