Słowo offset trafiło już do codziennego słownika. Politycy określają nim wszelkie dobrodziejstwa, które spłynąć mają na naszą gospodarkę w związku z zakupem w USA samolotów wielozadaniowych. Offset miał nam zapewnić nowoczesne technologie, rynki zbytu i nowe miejsca pracy. Polska nauka miała uzyskać większe pieniądze na badania, a armia – uzbrojenie, którego nie powstydzi się w natowskim sojuszu.
W tej propagandowej aurze niektórzy pozostali do dziś, czego najświeższym dowodem jest „Bilans działań rządu grudzień 2001 – grudzień 2003”, przygotowany przez Centrum Informacyjne Rządu na półmetek kadencji premiera Leszka Millera. Napisano tam, że rząd realizuje największy w historii program offsetowy („umożliwi on wielomiliardowe inwestycje w polską gospodarkę”) i pokazano tabelę, z której wynika, że w 2003 r. „wysokość inwestycji offsetowych” osiągnęła ponad 2,5 mld dol., w 2004 r. ma być następne 1,85 mld dol., w 2005 r. – kolejne 2,4 mld dol. itd. Tak przedstawiać rezultaty offsetu może tylko ktoś, kto nie ma o nim pojęcia. Offset nie jest bezpośrednią inwestycją w gospodarkę, a jedynie „wymuszoną kooperacją” negocjowaną przy zawieraniu kontraktu na dostawę broni. Umowy offsetowej nie rozlicza się kwotą dolarów bezpośrednio zainwestowanych w gospodarkę (choć takie najbardziej by się przydały), a wartością zrealizowanych umów kooperacyjnych, na których zarobić ma i offsetodawca, i offsetobiorca. W kontrakcie na F-16 aż 67 proc. zobowiązań offsetowych rozliczane ma być umowami na zakup towarów i usług, a jedynie 19,6 proc. inwestycjami (pieniężnymi i rzeczowymi, np. linią montażową Astry w gliwickim Oplu przeniesioną do Polski z Niemiec).
Ministrowie Jacek Piechota czy Janusz Zemke zedrzeć sobie mogą gardła tłumacząc posłom czy dyrektorom polskich firm i instytutów istotę offsetu, a i tak znajdzie się jakiś urzędnik-krasnoludek, który coś dorzuci do sprawozdań.