Rozmowy zbuntowanych szpitali klinicznych z Narodowym Funduszem Zdrowia zapewne wkrótce zakończą się kompromisem, czyli dorzuceniem im pieniędzy i pozostawieniem organizacyjnego bałaganu. Nie bez znaczenia jest bowiem fakt, że im bliżej końca miesiąca, tym bardziej dyrektorzy placówek medycznych skłonni będą do ustępstw. Brak kontraktu na rozpoczęte już półrocze, nawet marnego, oznacza bowiem, że nie będzie pieniędzy na płace, a stanowią one około 70 proc. kosztów publicznej służby zdrowia. Wtedy biały personel może swój gniew zwrócić także przeciw swoim szefom. Pieniędzy z opłat, jakich żądają od ubezpieczonych pacjentów, z pewnością nie starczy.
Niewykluczone, że nowe kontrakty zostaną zawarte z wsteczną datą, czyli od pierwszego lipca. Czy znaczy to, że ci, którzy musieli za leczenie zapłacić, odzyskają swoje pieniądze? Wątpliwe. Do bałaganu dotychczasowego doszedł chaos prawny. Konstytucja gwarantuje nam bezpłatną ochronę zdrowia. Minister zdrowia stwierdził, że żądanie pieniędzy przez publiczne placówki jest bezprawne. Ale szef NFZ znalazł lukę i obwieścił, że jeśli publiczny szpital czy przychodnia nie ma kontraktu, choćby chwilowo, to może brać. I znów pytanie – czy znaczy to, że przez te dni, gdy placówka udawała prywatną (nadal dysponując za darmo państwowym sprzętem i budynkami), zawarła ze swymi pracownikami nowe umowy o pracę? Czy za te dni zapłaci im tylko z puli, którą zebrała od pacjentów?
Pytanie zapewne retoryczne. Gorzej, że kłopoty ze służbą zdrowia będą powracać. Ustawa o NFZ – odrzucona przez Trybunał Konstytucyjny, ale obowiązująca, póki nie uchwali się nowej – zrównała cennik usług świadczonych przez szpitale powiatowe i kliniki akademickie, choć ich poziom z pewnością nie jest identyczny.