Malta przestała być fiestą. Wielkim, ulicznym świętem sztuki, kiedy to niemal w każdym zaułku poznańskiego Starego Miasta i pod każdym krzakiem nad Jeziorem Maltańskim toczył się jakiś spektakl. Festiwal chce przemawiać do świadomego widza – takiego, który gotów jest kupić bilet i stawić się w określonym miejscu, dalekim od jego codziennych szlaków. Czy to nadmiar ambicji – czy jednak naturalna kolej rzeczy?
Ta ewolucja wynika w znacznej mierze z kierunku, w jakim zmierza światowy teatr plenerowy. Daje się zauważyć odwrót od wielkich widowisk. Zespoły takie jak Royal de Lux, który parę lat temu pokazał historię Egiptu jako monumentalny spektakl dla kilku tysięcy widzów, grają dziś dla paruset osób, które wykupiły bilety. Szef słynnego Teatro del Silencio Mauricio Celedón oświadczył wręcz, że do wielkich ulicznych spektakli nie wróci już nigdy. Skąd tak głęboka niechęć? Być może z reakcji na postępującą od lat komercjalizację i spłycenie sztuki. Komercjalizację, o której Lech Raczak, szef artystyczny Malty (a przez lata lider zespołu Teatru Ósmego Dnia), powiada, że chyba właśnie zaczęła przejadać się artystom, tęskniącym za ambitnymi projektami.
A właśnie ambicjom twórców poznański festiwal zawsze wychodził naprzeciw. – Przyjeżdżamy tu za marne pieniądze, bo normalnie jesteśmy drogim teatrem – mówił Walery Miniejew, jeden z dyrektorów petersburskiego zespołu Licedei, który na Malcie pokazał wspaniałą clownadę zbudowaną z najprostszych, choć groteskowo wyolbrzymionych sytuacji rodzinnych. – Przyjeżdżamy, bo tu sprawy artystyczne stoją na pierwszym miejscu. Ten festiwal rośnie, bo dostosowuje się do nowych trendów, inne, które zatrzymały się na poziomie ulicznych zabaw – więdną, umierają.
– Nie znaczy to, że odwracamy się całkiem od widza masowego, który w letnim poznańskim festiwalu poszukuje nastroju fiesty – tłumaczył Michał Merczyński, dyrektor organizacyjny festiwalu.