Żmija Megret kąsać jęła na prawo i lewo, szerząc jadowite idee. Taką choćby, by na czele listy Frontu Narodowego w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego nie figurowała małżonka Le Pena (on sam, pozbawiony biernego prawa wyborczego wyrokiem francuskiego sądu za czynną, fizyczną napaść na kandydatkę socjalistów w poprzednich wyborach parlamentarnych, o fotel deputowanego europejskiego ubiegać się nie będzie mógł) - lecz by tę listę otwierał właśnie Bruno Megret. Później zaś, wobec niezgody lidera FN na ten projekt, zdrajcy zażądali zwołania w trybie pilnym nadzwyczajnego zjazdu Frontu. Ich zdaniem bowiem, FN nie jest własnością przewodniczącego ani żadnych biur politycznych, lecz należy do wszystkich aktywistów i wyborców tej partii.
To już był jawnie przygotowywany przewrót, "puczyk", jak to określił Jean-Marie Le Pen. Ojciec-założyciel Frontu, ostoja jego mocy i trwałości zapowiedział, iż nie weźmie tym razem przykładu z Juliusza Cezara. Czyli nie zasłoni sobie oczu, nie chcąc widzieć, jak wierny Brutus uderza nożem w jego pierś. Nie, on dobędzie sztylet i zabije pierwszy, by nie dać się zabić samemu.
Rzeczywiście, cios Le Pena był bezlitosny. W końcu grudnia, po dobry tydzień trwających zebraniach (i tzw. obiadach patriotycznych), pełnych inwektyw i oskarżeń o zdradę, miotanych z obu stron - Bruno Megret, wraz z kilkoma najbliższymi sojusznikami z władz partyjnych, został wykluczony z szeregów Frontu Narodowego. W dół, po szczeblach terenowych struktur FN, spłynęła fala czystek - i wydaje się, że jest to nadal rwący nurt.
Tyle tylko, że po frondzie megretystów jasne się stało, iż szeregi Frontu Narodowego wcale już nie są zwarte, a sam Le Pen nie może się już szczycić niezachwianą pozycją wodza. Nawet jego młodsza córka przeszła do obozu przeciwników.