Szarża Unii Wolności przeprowadzona została pod zawołaniem: tak się dłużej rządzić nie da. I drugim: trwanie w takiej koalicji oznaczać może wypchnięcie Unii na margines życia politycznego, jest ona bowiem dokładnym zaprzeczeniem tych wartości, które UW chce (z lepszym lub gorszym skutkiem - to inna sprawa) wnosić do polityki. AWS świętująca właśnie uchwalenie budżetu została całkowicie zaskoczona atakiem i solidnie przyparta do ściany. Koalicję czekało głosowanie nad wotum zaufania dla ministra zdrowia i gdyby głosy coraz bardziej zradykalizowanego klubu sejmowego UW rozsypały się i ministra jednak by odwołano, rząd okazałby się niezdolny do rządzenia.
Mając taki atut w ręce Unia - jak się wydaje - świadomie grała na przesilenie. Nie chcąc obalać rządu, chciała załatwić sprawy od miesięcy nie załatwione. Jedynym sposobem wyjścia z impasu, do jakiego prowadziły gabinetowe negocjacje bez efektów, okazało się uczynienie konfliktu sprawą publiczną. Nie było to zbyt trudne: głosowania sejmowe są jawne i kto chciał, mógł zobaczyć, jak lider głównego rządzącego ugrupowania w sprawie Prokuratorii głosuje przeciwko własnemu premierowi. Unia znalazła się więc w sytuacji stosunkowo wygodnej, bowiem stawała nie w obronie własnej pozycji czy stanowisk, których nie dostała, ale w obronie rządu i jakości rządzenia.
Dalej było gorzej: jest rzeczą bardzo ryzykowną rozpoczynanie koalicyjnej wojny u progu wdrażania bardzo trudnych reform. Reform, o których z góry wiadomo, że wywołają społeczne niepokoje i protesty wielu środowisk. Bunt lekarzy przeciwko reformie jest preludium do tego, co może nas czekać w roku 1999. Dystansowanie się już w pierwszych dniach od reform, które stały się znakiem firmowym gabinetu Jerzego Buzka, łatwo mogło być odbierane jako nazbyt pospieszne uciekanie od odpowiedzialności i czysto propagandowe wskazywanie - to nie ja, to kolega.