Proszę wybaczyć, że zacznę od odwołania się do dyskusji, jaka odbyła się niedawno w "Polityce". W artykule "Mowa głuchego do głuchych" ("Polityka" 46/98) napisałem o rocku: "Uporczywa monotonna melodia, z paroma powracającymi nutami, bywa że nie więcej ich jest jak trzy czy cztery, wykrzyczana ostrym, chrapliwym tonem. Gitara elektryczna o płaskim, metalicznym, lepkim, jęczącym dźwięku. Ogłuszająca perkusja powtarzająca tę samą figurę rytmiczną... Krytyka branżowa zajmuje się nie stylem, techniką czy inwencją, lecz ogranicza się do ustalenia, jakie miejsce muzyk zajmuje na liście sukcesów".
Wypowiedź ta została przyjęta z oburzeniem przez amatorów rocka, którzy przysłali listy protestujące, niektóre zostały opublikowane; zarzucono owej opinii niewrażliwość, niezrozumienie, lekceważenie dla siły kulturalnej rocka, który dziś odgrywa rolę olbrzymią. Zarzuty te jednak wzięły się z niedopatrzenia: bowiem w tymże artykule znalazły się też zdania następujące: "Zadaniem tej roboty jest nie tyle dać treść do słuchania, co wprowadzić w trans nastrojowy. Powodzenie mają śpiewacy, którzy potrafią narzucić sugestię emocjonalną, bardziej sposobem zachowania się niż wykonawstwem".
Bowiem w owym artykule szło o wartość materiału samego w sobie muzycznego. Przy takiej ocenie nawet najbardziej zagorzali entuzjaści rocka nie mogą zaprzeczyć, że jego środki są ograniczone, choćby z racji instrumentacji: porównajmy ją np. z orkiestrą symfoniczną, w której same tylko drewna obejmują przynajmniej cztery grupy (flety, klarnety, oboje, fagoty), nie mówiąc już o rozmaitości, jakiej dostarcza muzyka klasyczna. Siła rocka polega na czym innym: na "sugestii emocjonalnej", na "transie nastrojowym", o których przecież była mowa w owym artykule w "Polityce". Otóż właśnie jako wyraziciel pasji społecznych rock stał się potęgą, co jest niezależne od ograniczonej wartości jego techniki: liczy się tu nie ona, lecz magiczna presja psychologiczna, a ta może się skutecznie posłużyć byle bębnem.