Tytuł książki Józefa Hena zaczerpnięty jest z "Wesela". Kojarzy się oczywiście ze znakomitym esejem Leszka Kołakowskiego, który przeciwstawiał w nim kapłana i błazna. W dobie narodowej niewoli obaj zrobili olśniewającą karierę: apoteozie Piotra Skargi towarzyszyła legenda przypisująca Stańczykowi ten sam co i królewskiemu kaznodziei dar profetycznego widzenia przyszłości. Były to jednak dwie odrębne postacie, tymczasem Tadeusz Boy-Żeleński, chętnie nazywający się błaznem, stanowił równocześnie wyrocznię intelektualną i autorytet moralny, który - ku zdziwieniu wielu mu współczesnych - zajął miejsce Stefana Żeromskiego. Było w Boyu coś ze Stańczyka, kiedy bezlitośnie wyszydzał świat własnej młodości i kompromitował krępujące nadal ludzi konwenanse. Było jednak i coś ze Skargi a` rebours, gdy głosił potrzebę obyczajowej rewolucji i obwieszczał, jak się rychło okazało przedwcześnie, ostateczny koniec narodowej żałoby.
Józef Hen stara się trzymać jak najdalej od "czarnej legendy", snutej nadal z zapałem i pracowicie przez wielu pamflecistów z Jackiem Trznadlem na czele.
W jednym miejscu pisze wprost, że spadkobiercy Adama Grzymały-Siedleckiego podobno opublikowali z papierów po nim jakieś "plugastwa dotyczące Boya. Wolę ich nie znać". Autor najnowszej książki o nim przestudiował za to gruntownie całą olbrzymią spuściznę Tadeusza Żeleńskiego, z jego recenzjami i esejami na czele. I tu mi, jako historykowi, niesłychanie zaimponował nie tyle samą pracowitością - bo czytanie Boya, choćby po raz kolejny, jest przecież swoistą ucztą intelektualną - co umiejętnością wydobycia z tekstów, zdawałoby się gruntownie znanych i "zacytowanych" (jeśli wolno użyć tego neologizmu), nowych informacji, które posłużyły do zbudowania tak wnikliwego psychologicznie portretu autora "Słówek".