Od trzech lat sprawa ewentualnej organizacji olimpiady zimowej w Zakopanem podsycała niepokój obywateli. Jedni bali się, że ta impreza naprawdę mogłaby się odbyć, co niechybnie sprowadzi na Tatry chaos oraz katastrofę ekologiczną. Drudzy, że wręcz przeciwnie - impreza ta nie odbędzie się, co utrwali na całym Podhalu stan chaosu i zacofania. A trzeci? Trzeci przysłuchiwali się padającym argumentom, a w ich umęczonych głowach nieśmiało kiełkowało przekonanie, że są oto świadkami gigantycznego nieporozumienia wywołanego faktem, że obie zwaśnione strony mają na myśli zupełnie inne przedsięwzięcie, a nawet zupełnie inne góry.
O jakie góry chodzi
Olimpiada, o jakiej mówią jej zwolennicy, to nowoczesna, organizowana dla potrzeb telewizji impreza, odbywająca się przy udziale stosunkowo niewielu kibiców, na obiektach, z których część można potem rozebrać i wywieźć. W związku z nią Podhale przeżyje finansowy i inwestycyjny boom z oczywistą korzyścią dla całej Polski. Olimpiada, o jakiej mówią jej przeciwnicy, to koszmarny spęd ludzi z całego świata i katastrofa dla środowiska naturalnego, które zostanie zadeptane, zaasfaltowane i zabudowane nikomu niepotrzebnymi obiektami, w dodatku na koszt całego społeczeństwa.
Góry, w których planuje się przeprowadzić obie imprezy, są zupełnie do siebie niepodobne, chociaż przypadkowo mają tę samą nazwę. Te zwolenników olimpiady są przyjazne ludziom i zasypane śniegiem od listopada do kwietnia. To góry łaknące kontaktu z narciarzem, wyciągające ku niemu potężne ramiona szczytów, pragnące go ugościć i rozkochać w sobie, za co on odpłaciłby im gotówką. Są przy tym odpowiednio wysokie, aby mogły się w nich odbywać slalomy, a nawet biegi zjazdowe (trzeba tylko ściąć trochę drzew, co jest możliwe, wystarczy jedynie zmienić prawo).