Janusz Szuber pisze wiersze, choć woli nie nazywać siebie poetą. Debiutował późno. Przebijał się szybko: opublikował dziewięć tomików wierszy, spadł na niego deszcz nagród literackich. Przyjaciele Szubera mówią, że jest jak dar Boży, nawet gdyby nie napisał żadnego wiersza.
- Tu się urodziłem, w Sanoku. W stuletnim gimnazjum męskim siedziałem w tej samej ławce co ojciec i dziadek. Dziadek, filolog klasyczny, był zresztą dyrektorem tej zacnej szkoły. Ojciec był lotnikiem. Prababka Teodozja Drewińska, która wierzyła w Habsburgów i edukację, założyła w Sanoku szkołę średnią dla dziewcząt, odpowiednik seminarium nauczycielskiego - opowiada Janusz. - Genealogia ma dla mnie znaczenie. To wszystko przeniknęło do mojej poezji - dodaje.
Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Zaczął pisać wiersze na II roku studiów.
"Trochę na oślep.
Coś niecoś wiedząc.
Jeżeli inni - mogę i ja".
Przez 25 lat odkładał je do szuflady.
Jaka taka normalność
Pięć tomików wierszy nazwanych pięcioksięgiem ukazało się w 1995 i 1996 r. dzięki finansowej pomocy Grażyny Jarosz, kuzynki Szubera, mieszkającej w Oslo. Wydrukowano je w Sanoku, w małym nakładzie, 350 egzemplarzy. Nie trafiły do księgarń, Szuber rozsyła je znajomym. Podawano je sobie z rąk do rąk. W 1996 r. otrzymał nagrody im. Barbary Sadowskiej i Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut. Był zaskoczony. - Pięcioksiąg pisałem 25 lat. Opowiada o losie bohatera od narodzin do chwili, gdy zaakceptował śmierć. Zaopatrzyłem go w część mojego życiorysu i wiedzy - przypomina.
Los sprawił, że Szuber utkwił w Sanoku. Los, czyli choroba, gościec. Pisze o tym rzadko i oszczędnie.
"Po rannych zabiegach
rehabilitacyjnych
i bolesnym masażu
mojego nie mojego kalekiego ciała
powrót do jakiej
takiej normalności:
otwieranie lodówki
kojący widok ketchupu
butelki żytniówki
i kartonu soku
z czarnej porzeczki".