W marcu 1639 r. na Zamku w Warszawie odbywał się kolejny, burzliwy jak zwykle, polski sejm. Zakończył się inaczej niż dotychczasowe. Oto podczas obrad rozzłoszczony podkanclerzy koronny Jerzy Ossoliński, którego poznamy niebawem jako wybitnego męża stanu, zaczął grozić kijem posłowi drohickiemu Stanisławowi Baranowskiemu. Izba poselska, wyczulona na sprawy wolności, była oburzona na podkanclerzego, jednakże poseł krakowski Jerzy Lubomirski nie dopuścił do sądu nad nim. Przywołał artykuł mówiący o zakazie obrad przy świecach.
Wkrótce o tym incydencie zapomniano. Sejmy raz albo dwa razy w roku zbierały się swoim trybem, zawsze gorące, rozgadane, spierające się ostro, niełatwe zarówno dla królów, jak senatorów, dworu i posłów.
Rola sejmu w potężnej Rzeczypospolitej XVI–XVII w. była ogromna. To nie jest kolejny narodowy mit: polski parlamentaryzm, wprawdzie ograniczony do milionowej rzeszy szlachty, wyrastał ponad epokę. Przebieg obrad sejmu był w znacznej mierze uregulowany tradycją i zwyczajami, choć pisany regulamin nie istniał. Od XVI w. zbierano się na ogół regularnie na sejm zimowo-wiosenny, coraz częściej w kilkutysięcznej mieścinie Warszawie, bo była centralnie położona. Zwoływano też sejmy nadzwyczajne. Mimo wszystkich niedoskonałości ówczesne władze wykonawcze, królewskie i urzędnicze, pozostawały pod kontrolą sejmu i posłów. Szlachta wiedziała i czuła, że to jest jej państwo.
Główne obrady trwały zwyczajowe sześć tygodni, a liczba posłów nie przekraczała 200 osób. Widoczny był ich wielki szacunek dla majestatu monarchy, choć często, jak się przekonamy, nie dla samej osoby króla. Wydaje się, że XV–XVII w. to był dobry czas dla autorytetów instytucji, a nie autorytetów osobistości. Sławny publicysta (żonaty) ksiądz Stanisław Orzechowski powiedział w 1564 r.