Oto „koniec historii” we wschodnioeuropejskim wydaniu. 1 maja kończy się historia zapoczątkowana przez Rzymian ustanowieniem Limesu na Łabie. Przez z górą 1000 lat Wschód i Zachód rozwijały się wedle innych scenariuszy. Polska bywała najeżdżana, podbijana, kolonizowana, inkulturowana przez Zachód, bywała mu podporządkowywana, ale nigdy nie była pełnoprawnym uczestnikiem Zachodu. Dziś już jest i dzięki temu jest nadzieja, że przestanie być – jak w tytule znanej książki Normana Daviesa – „Bożym igrzyskiem” miotanym chorymi ambicjami sąsiadów.
Jest to nasz „koniec historii” również w takim sensie, że 1 maja 2004 r. urywa się horyzont polskich zbiorowych nadziei i celów, którymi żyliśmy przez kilkanaście lat. Kończy nam się scenariusz. Cel główny został osiągnięty. Tworzymy dziejowy precedens, do którego aspirowaliśmy od dawna i do którego dążyliśmy przez ostatnie lata.
W chwili takiego spełnienia chciałoby się odetchnąć, przysiąść sobie na przyzbie, popykać fajeczkę, wychylić kielicha. A tu życie toczy się dalej, świat pędzi i trzeba ruszać, by znów nam nie uciekł. Lecz dokąd mamy ruszać? Szliśmy do Europy tak, jakby tam było coś bardzo konkretnego, pewnego, cennego. A tam (teraz już TU!) jest tylko nadzieja. Nie ma nic pewnego. Nie ma żadnych prezentów. Poza jednym: nadzieją, której nigdzie indziej nie było.
Zachód też nie ma scenariusza. Czym będzie Europa
, w dużym stopniu zależy więc od nas. Musimy zatem dobrze się namyślić, w czym teraz pokładamy nadzieję i w jaką stronę chcemy ciągnąć Europę. Jaki jest dziś kształt polskiej nadziei? Można ją opisać czterema słowami. Bezpieczeństwo, dobrobyt, wolność i tożsamość. Dlaczego tak uparcie szukaliśmy tego akurat w Europie?
Odpowiedź nie jest przyjemna: nie ma dla nas nadziei poza Europą, bo jesteśmy za mali, za słabi, za biedni, żeby sobie poradzić w dżungli współczesnego świata.