Warszawa przypomina oblężone miasto. Kilometry metalowych płotów i barier, kwartały ulic w centrum zamknięte dla ruchu, gęste patrole policji, zabite dyktą okna sklepów i lokali. Przed kim te zabezpieczenia? Przed terrorystami, a jeszcze bardziej przed antyglobalistami. Antyglobaliści, którzy odpowiadają na Europejski Szczyt Gospodarczy w Warszawie swoim Antyszczytem i Dniami Antykapitalizmu, sami nazywają się „alterglobalistami”. Ma to oznaczać, że nie są tylko ruchem na nie, mają też program pozytywny.
Są globalistami, ale inaczej. Niech się globalnie rozszerza pomoc gospodarcza dla biedniejszych, niech się umacnia demokracja pracownicza i uczestnicząca, tolerancja wszelkiej maści oraz walka o pokój, zwłaszcza w Iraku i Palestynie. Żeby alterglobalizm mógł się rozszerzać, skurczyć się musi globalizm liberałów, największa zakała świata. Precz z logo! Precz z wielonarodowymi korporacjami, z wyścigiem szczurów, swobodnym przepływem kapitału, wolnym handlem, szczytami takimi jak w Davos i Warszawie, gdzie światowa elita polityki i kapitału spiskuje przeciwko ludowi, zajadając kawior. Takie są hasła. Za hasłami idą niekiedy konkretne programy. Pod te czerwono-czarne sztandary idą różni ludzie. Także wrażliwa, wykształcona młodzież, która – jak każdy normalny człowiek – ma kłopot ze światem, z wojnami, wybuchami nienawiści na tle rasowym, etnicznym czy kulturowym, z tym, że większość ludzkości żyje i umiera w skrajnej nędzy. Część protestów alterglobalistów wyrasta z wyrzutów sumienia, że w takim świecie żyjemy. Rycerze kapitalizmu bez granic potrzebują tego pospolitego ruszenia – do dyskusji, skąd się bierze bogactwo narodów i pokój społeczny, i jako ostrogi, by nie osiąść na wolnorynkowych laurach.
Bez nacisku alterglobalistów nie zaczęłaby się debata o społecznej odpowiedzialności gigantów globalnego rynku, które osiągają dochody wyższe niż niejedno państwo.