Podobieństwa się narzucają. Dawna dżungla wietnamska to dziś irackie miasta. Armia amerykańska daleko od kraju jest uwikłana w wojnę z trudno uchwytnym przeciwnikiem. Gdy zastępca dowódcy wojsk koalicyjnych Mark Kimmitt zapowiedział, że „przywrócimy spokój w Faludży”, zaczęto go porównywać do generała Williama Westmorelanda, dowódcy amerykańskiego w Wietnamie. Tak jak wtedy, tak i teraz nie bardzo widać, jakie może być polityczne rozwiązanie konfliktu. I tak jak w 1968 r., roku wyborów prezydenckich, wietnamscy komuniści rozpoczęli Ofensywę Tet, tak i przed obecnymi wyborami wybuchło w Faludży powstanie milicji al-Sadra. Wtedy Wietnamczycy zostali zdziesiątkowani i odparci, ale relacje telewizyjne z krwawych walk spowodowały w USA zmianę nastrojów. Teraz również: po tygodniu walk w Faludży tylko 50 proc. Amerykanów uważa, że warto było obalać Saddama, tylko 44 proc. popiera strategię prezydenta i tylko jedna trzecia sądzi, że wojna w Iraku jest warta ponoszonych ofiar... A więc witajcie w Wietnamie?
Niezupełnie. Historyczne porównania są ponętne, ale często kuleją. Amerykanie są w Iraku od roku i jak dotąd stracili 590 żołnierzy. W Wietnamie byli przez dziesięć lat, a ich straty sięgnęły 50 tys. ludzi. Co prawda na widok zbezczeszczonych ciał żołnierzy amerykańskich zwolennicy natychmiastowego wycofania się z Iraku zyskują na poparciu, jednak – tak jak po ujęciu Saddama – nastroje równie szybko mogą się przechylić w przeciwną stronę. W odróżnieniu od Wietnamu Ameryka w Iraku wspiera demokrację, a nie skorumpowany reżim Thieu. Irak ma nową konstytucję. 30 czerwca Amerykanie planują suwerenność przekazać Irakijczykom, a w 2005 r. mają być przeprowadzone wolne wybory, nawet jeśli istnieje obawa, że wyniosą do władzy islamistycznych radykałów.