Polskie pikniki zmieniały się wraz z ustrojem. W latach 60. symbolizowały je jaja na twardo, kocyk i kolejka podmiejska. Dziesięć lat później przeżyliśmy pierwszą majówkową rewolucję z udziałem gierkowskich nowości rynkowych: małego Fiata, składanych leżaków, dmuchanych materaców i chłodzonej w strumieniu coca-coli. W ostatniej dekadzie jesteśmy świadkami kolejnej przemiany: od socjalistycznej improwizacji do kapitalistycznej organizacji. Ale prawdziwa moda na pikniki to kwestia ostatnich dwóch lat.
Przede wszystkim zmienia się standard. Jednodniowe nawet pikniki coraz częściej przypominają warowne obozy z imponująco rozbudowaną infrastrukturą: grill, krzesełka, stoliki, chroniące przed deszczem i słońcem brezentowe pawilony, mnogość wszelakiego sprzętu dmuchanego do leżenia, siedzenia i pływania.
Dowcip polega na tym, by przebywać wśród natury, ale się z tą naturą zbytnio nie bratać. Zamiast kiełbasy na patyku – kiełbasa z rusztu, zamiast kartonowych talerzy – noże metalowe i naczynia szklane, zamiast piwa utykanego w mokrym piasku – piwo z przenośnej, podłączanej do samochodowego akumulatora lodówki, zaś zamiast gumowego koła – składana kanoe. – Dwa lata temu nikt nawet nie pytał o piknikowe kosze, dziś sprzedajemy ich kilka dziennie – przyznaje Adam Tatarczyk, szef dużego sklepu ze sprzętem turystycznym.
Dziś niemal każdy sprzęt, który może się przydać na majówce, produkowany jest w wersji kompaktowej, idealnej do samochodowego bagażnika. Są więc oddzielne nesesery na talerze, sztućce i szklanki oraz na butelki. Wymyślono specjalne bardzo wygodne turystyczne fotele, które po złożeniu zajmują nie więcej miejsca niż dawne, prymitywne minileżaczki, oraz duże przeciwsłoneczne parasole o gabarytach niewiele większych od zwykłego przeciwdeszczowego parasola.