Większość nielegalnych imigrantów przybywa z Meksyku i innych krajów Ameryki Środkowej. Przemykają przez pustynne granice do Arizony i New Mexico, przepływają wpław rzeki Rio Grande i Colorado, przebiegają między samochodami wjeżdżającymi na autostrady Teksasu i Kalifornii, wjeżdżają ukryci w ciężarówkach. Przeprowadzani przez „kojotów”, zorganizowanych w gangi przemytników, cierpią upały, narażają się na ukąszenia grzechotników i ataki pogranicznych farmerów, którzy dla nagrody zabijają ich lub łapią i odstawiają w ręce straży granicznej.
Dla wieśniaków z Chin podróż do amerykańskiej ziemi obiecanej kosztuje 70 tys. dol., spłacanych potem niewolniczą pracą w manufakturach w Chinatowns, na nowojorskim Manhattanie i w Los Angeles. Imigrantów na lewych saksach łączy jedno – są niewidzialni. Żyją bez pozostawiania śladów. W wieżowcach WTC, które zawaliły się 11 września 2001 r., pracowało bez papierów kilkudziesięciu przybyszów z Meksyku, Ekwadoru, Kolumbii, Pakistanu i Afryki Zachodniej. Ich rodziny nie mogą odebrać zasiłków, bo nie mają aktów zgonu. Ich mężów i żon oficjalnie tam nie było.
Gastarbeiterska epopeja ma jednak zwykle jakiś happy end – powrót do kraju z walizką dolarów, w miarę dostatnie życie w etnicznym getcie lub nawet legalizację pobytu i jaśniejszą przyszłość dla dzieci.
Kiedyś bramy Ameryki otwarte były szerzej – w epoce industrializacji i zasiedlania zachodu co roku setki tysięcy imigrantów osiedlały się w USA legalnie. W 1918 r. szlaban przymknięto: limity wiz imigracyjnych spadły do 20–30 tys. rocznie. Po II wojnie światowej restrykcje rozluźniano, ale przełom przyniosła dopiero ustawa z 1965 r. znosząca ograniczenia imigracji spoza Europy. Ruszyła lawina poszukiwaczy „amerykańskiego marzenia” z Ameryki Łacińskiej, Afryki i Azji.