Po rozszerzeniu Unii z 15 do 25 państw liczba jej języków oficjalnych rośnie z 11 do 20 (patrz ramka). W związku z tym liczba tłumaczy w instytucjach UE podskoczy o połowę, do ponad 3 tys., gdyż liczba kombinacji przy równoczesnym pełnym tłumaczeniu kabinowym dowolnego spotkania wzrasta do 380.
Ale wiele wskazuje, że zamiast różnorodności językowej będziemy mieli na co dzień do czynienia z hegemonią łamanej angielszczyzny w stylu Kalego. Francuski przeżywa wyraźny regres, niemiecki też się nie umacnia, a spośród nowych języków oficjalnych nawet polski, rozumiany przez wielu Litwinów czy Słowaków, nie ma szans na status języka międzynarodowego.
Ale nie chodzi tylko o porozumiewanie się. Chodzi o władzę, którą wraz z pogłębiającą się dominacją angielskiego tracą wszyscy poza Brytyjczykami i Irlandczykami. Oczywiście nikt nie zlikwiduje tłumaczenia oficjalnych spotkań w Parlamencie Europejskim ani przyjętych już wspólnych aktów prawnych. Wiele z nich wchodzi bezpośrednio do systemów prawnych państw członkowskich. Ale zanim to nastąpi, dla obywateli i firm ważna jest możliwość śledzenia losów każdej propozycji od momentu jej pojawienia się i to we własnym języku. Także wczytania się w warunki przetargu rozpisanego przez unijną agendę.
Ważny jest też możliwie równy udział w pracy unijnych instytucji obywateli wszystkich państw z całym bagażem ich kultury, wrażliwości, problemów. Wśród rzeczników Komisji Europejskiej jest pięcioro Brytyjczyków, a tylko dwoje Hiszpanów. Tych dwoje mówi tyloma językami oficjalnymi Unii, co Brytyjczycy razem wzięci, ale angielskim posługują się gorzej, akcent też nie ten. Gorzej, że coraz więcej miejsc pracy już nie tylko w sektorze prywatnym, ale niebezpiecznie blisko instytucji unijnych, ogłasza się z dopiskiem „English mother longue” (językiem ojczystym kandydata musi być angielski).