W Polsce wszyscy są kształceni na solistów. A szkół muzycznych jest w naszym kraju 247 stopnia podstawowego, 90 stopnia średniego oraz osiem akademii muzycznych. A co może robić instrumentalista po zakończeniu nauki, jeśli nie jest geniuszem? Może przedłużać młodość na kursach i studiach uzupełniających, ale w pewnym momencie po prostu musi z czegoś żyć. Albo więc idzie grać w orkiestrze, albo uczyć w szkole, a najczęściej jedno i drugie.
Mijają lata i nawet wybitni soliści z wygranymi konkursami decydują się na orkiestrę lub działalność pedagogiczną. Taki muzyk udaje się oczywiście do dobrej, najlepiej zagranicznej, orkiestry – jak Bartłomiej Nizioł, pamiętny współzwycięzca Konkursu im. Wieniawskiego z 1991 r. Od kilku lat pełni funkcję koncertmistrza w orkiestrach w Zurychu: przez parę sezonów w Tonhalle, od obecnego – w operze. Mimo to wciąż występuje solo, a także w założonym przez siebie Nizioł Quartet. Ale w razie potrzeby potrafi dostosować się do rygorów orkiestrowego grania.
W powszechnym jednak odczuciu społecznym gra w orkiestrze jest dla muzyka degradacją; mniejszą niż nauczanie w szkole, ale także frustrującą. Zwłaszcza jeśli gra się w prowincjonalnym zespole za niewielkie pieniądze. Członek orkiestry czuje się artystą z podciętymi skrzydłami, szeregowcem lub uczniem cofniętym do szkoły – bo znów musi słuchać innych.
Być i nie być sobą
Orkiestra ma własną hierarchię. Im bliżej dyrygenckiego podium gra dany muzyk, tym większą ma odpowiedzialność. Największa spada na koncertmistrza, czyli najwyższego rangą muzyka w grupie instrumentów, któremu zresztą od czasu do czasu przypada rola solisty – jeśli tak przewidział kompozytor. Szczególne zadania ma do spełnienia pierwszy koncertmistrz, skrzypek, który na przykład opracowuje tzw.