Archiwum Polityki

Do liniowego zygzakiem

Częściowa reforma podatków jest lepsza niż żadna, ale gorsza niż całościowa

Politykom majstrującym przy podatkach warto przypomnieć szkolne lekcje fizyki o systemie naczyń połączonych. Idea jednolitego systemu, w którym podatki zarówno dla firm (CIT), od dochodów kapitałowych jak i osobiste (PIT) miałyby jedną wyrównaną 19-proc. stawkę, upadła najszybciej, ale teraz wraca jakby naturalną rzeczy koleją. Pomysłu zaniechano głównie ze względów ideologicznych, bo wyliczenia, że budżet straciłby na tym zbyt wiele, nie do końca są wiarygodne. Przecież w 2002 r. tzw. efektywna stopa opodatkowania PIT wynosiła 15,85 proc. Przy stawce 19 proc. (bez żadnych ulg) państwo, choć nie od razu, dostałoby znacznie więcej. Zdecydowała skądinąd zrozumiała niechęć, że zyskają bogatsi, choć najbogatsi i tak najczęściej rozliczają się w zagranicznych rajach podatkowych.

Do rządzących dociera jednak argument, że wysokie podatki dławią gospodarkę i uniemożliwiają zwiększenie popytu na pracę. Ostrożnie więc gotowi są zrobić pierwszy krok, obniżając CIT z 27 do 19 proc. Byłoby to posunięcie jak najbardziej pożądane – większe firmy zyskają trochę oddechu i środków na rozwój. Półśrodek dyskryminuje jednak małe firemki, których właściciele rozliczają się w systemie PIT. Jest ich półtora miliona i także powinny móc się rozwijać, wtedy zatrudnią sporą część bezrobotnych.

Rząd kombinuje więc, jak im ulżyć (czyli także opodatkować jednolitą stawką 19 proc.), ale tak, by ta łaskawość nie objęła dobrze zarabiających osób pracujących na etacie. Nie chce drażnić lewicowego elektoratu ani zrezygnować z części sporych pieniędzy. Od osób, których dochody przekraczają II i III przedział podatkowy, pochodzi już ponad połowa wpływów z PIT. Lecz majstrowanie przy menzurkach z podatkami powoduje powstanie kolejnego problemu.

Polityka 37.2003 (2418) z dnia 13.09.2003; Komentarze; s. 16
Reklama