Pomysł na książki James Ellroy (autor m.in.”Tajemnic Los Angeles”) ma prosty: ich akcja rozgrywa się w Mieście Aniołów przed kilkudziesięciu laty, bohaterowie pokazani są na tle burzliwej historii Stanów Zjednoczonych, autor zaś dba o to, by odtworzyć realia z tamtych czasów: wie, do jakich barów wtedy chodzono, ile kosztowały drinki i w jakich klubach grano modny jazz. Reguł tych Ellroy przestrzega także w opowieści „Wielkie nic”: tym razem przenosimy się do Los Angeles w 1950 r. Zdolny detektyw Danny Upshaw stara się odkryć sprawcę makabrycznych morderstw o homoseksualnym podłożu, inny zaś policjant, Mal Considine, ma zebrać dowody przeciwko lewicowym organizacjom i rozmaitym wywrotowcom próbującym mącić w Hollywood. Obaj są typowymi stróżami prawa po przejściach, o czym przekonuje taka, rzeczywiście chandlerowska w stylu, wypowiedź: „Twoje nerwy są tak zszarpane jak moje – powiada Mal do Danny’ego. Stary wyżeracz do żółtodzioba, lekcja numer jeden: gliniarze, którzy pachną płynem do płukania ust, lubią pochlać. A ci, którzy lubią pochlać, lecz potrafią nad tym zapanować, są przeważnie całkiem dobrymi policjantami”.
Nasi bohaterowie kłopoty mają poważne: Danny boi się szantażu, Mal stara się odzyskać prawa do opieki nad synem, we wszystko zamieszany jest jeszcze Buzz Meeks – policjant, który zaczął prowadzić szemrane interesy z mafią, a niegdyś uwiódł Considine’owi żonę. Ellroy przyzwyczaił nas, że mało komu w opisywanym przez niego świecie udaje się przetrwać bez skazy, ostatecznie ta mroczna powieść, przyciągająca wartką akcją i realistycznym, sugestywnym tłem, to przede wszystkim studium charakterów świadczące, że każdy nawet „całkiem dobry policjant” ma swoją mroczną stronę życia.