Archiwum Polityki

Wampir na smyczy

Krystyna Kofta nie jest moją ulubioną pisarką, co nie znaczy, że nie doceniam jej twórczości. Nie w moim typie po prostu. Pamiętnik „Lewa, wspomnienie prawej” przeczytałam tymczasem ze ściśniętym gardłem. Nie analizowałam stylu narracji, co każdy żyjący z pisania czyni niemal automatycznie: jak to robi ktoś inny, co by w tym podpatrzyć, czego się nauczyć.

Tu natomiast delektowałam się każdym zdaniem, żadnego śledzenia techniki. Te zdania są czasem banalne i zwykłe. „Poszłam uczesać sobie włosy, bo byłam w rozpadzie”. Kobiety, gdy dopadnie je depresja, mają wspaniały lek: idą kupić sobie ciuch, błyskotkę albo oddają depresyjną głowę fryzjerowi. Lecz u Kofty to nie jest zwykły babski rozpad. Osoba, która aplikuje sobie loczki na lekarstwo, czuje już śmiertelne niebezpieczeństwo. Jest artystką. Jest jak radar. Znaki na ziemi i niebie zapowiadają, że stanie na progu śmierci.

Śmierć czai się wszędzie. „Tak łatwo przechodzi przez ścianę od sąsiadów” – pisze Krystyna Kofta. Umiera syn znajomej – zwichnął sobie nogę, połknął proszek – i nagle koniec. Umarła Basia, Ania – serial śmierci i pogrzebów.

I wreszcie sekunda w życiu, kiedy „czuję w piersi małe zgrubienie”. Od tej chwili życie nie jest już takie jak dawniej. Tak sądziłam, kiedy dowiedziałam się, że Kofta ma raka i została zoperowana. Robiłam z Krystyną wywiad dla „Polityki”. Zastałam świetnie wyglądającą, piękną kobietę. Gdzie tu w niej rak?

Został przez Koftę otorbiony, zasypany, zagadany. Gdy w sali szpitalnej po operacji nie ma właśnie nikogo z personelu, „zabieram się do malowania twarzy. Oczy, usta, trochę pudru. Kosmetyki”. Nie dać się. Nie upaść na kolana przed chorobą.

Polityka 38.2003 (2419) z dnia 20.09.2003; Kultura; s. 61
Reklama