Archiwum Polityki

Do samego końca

Zabiegi uporczywie podtrzymujące życie zyskały miano zajadłości terapeutycznej, a nawet medycznego okrucieństwa, odbiera bowiem człowiekowi prawo do godnej śmierci, nie pozwala odejść w spokoju.

– Mam na oddziale pacjenta, który powinien być już od dwóch miesięcy uznany za zmarłego – opowiada prof. Wojciech Gaszyński, kierownik Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. – Ten człowiek jest w terminalnej fazie raka, ale kiedy zatrzymała się praca serca, koledzy zamiast z pokorą pochylić głowy, wezwali zespół reanimacyjny. Zastosowano respirator, intubację, masaż, podano płyny i przywrócono czynność serca. Chory od tego czasu leży nieprzytomny, podłączony do respiratora. On nie cierpi, ale cierpi jego rodzina.

Nieumyślne tortury

Problem uporczywej terapii pojawił się wraz z respiratorami. Pierwszym, klasycznym już dziś przypadkiem była sprawa Karen Quinlan z 1975 r. Rodzina prosiła, by odłączono ją od aparatury podtrzymującej życie, skoro nie ma szans na odzyskanie świadomości, ale szpital nie wyrażał na to zgody. Sąd przyznał rację rodzinie. Po raz pierwszy użyto wtedy sformułowań „jakość życia” i „praktyka medycznego absurdu”. Karen odłączona od respiratora przeżyła jeszcze 9 lat nie odzyskawszy świadomości. Zmarła na zapalenie płuc. Nie podano jej antybiotyków, uznano bowiem, że byłyby one – jak określa to język medyczny – środkiem nieproporcjonalnym.

U nas w takich sytuacjach postępuje się inaczej – mówi dr Ewa Kujawa, bioetyk. – Moja przyjaciółka umierała na glejaka mózgu, była już właściwie człowiekiem-rośliną, kiedy zachorowała na zapalenie płuc. Zastosowano antybiotyki, tracheotomię, czyli przecięcie tchawicy, cewnikowanie.

Polityka 41.2003 (2422) z dnia 11.10.2003; Raport; s. 3
Reklama