Kandydat do stopnia naukowego doktora habilitowanego został przyłapany na plagiacie przez Centralną Komisję do Spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych. Pikanterii przydawał sprawie fakt, że autor dzieła, które miało uzasadniać wniosek o awans, zrzynał od czołowego specjalisty w swojej dziedzinie, powołanego przez komisję na recenzenta.
Referent wniosku o stopień naukowy dla plagiatora nie stracił głowy. Przyznał, że w pracy kandydata „występują pewne zapożyczenia”, ale nie dotyczą one głównego nurtu rozważań. Przede wszystkim jednak te zapożyczenia pochodzą „wyłącznie od najwybitniejszych autorów!”.
Awanse naukowe nigdy nie miały u nas wielkiej dynamiki, a w burzliwych latach 90. okres uzyskiwania stopni i tytułu naukowego profesora wydłużył się ponad wszelką miarę. Miało to bezpośredni związek z rozwojem rynku edukacyjnego. Lawinowo przybywało szkół niepaństwowych, uczelnie państwowe rozbudowywały odpłatne formy kształcenia, tu i tam dydaktyka stała się zajęciem tyleż dochodowym, co absorbującym bez reszty. Kadrze, przynajmniej w najbardziej poszukiwanych dyscyplinach, zaczęło brakować czasu na samokształcenie i zdobywanie stopni naukowych. Ani pracodawcy nie dopingowali do wysiłku, ani obowiązujące przepisy nie działały mobilizująco. Przeciwnie – władze wielu uczelni w karykaturalny wręcz sposób naginały do doraźnych potrzeb zapis ustawowy mówiący, że „okres zatrudnienia na stanowisku adiunkta osoby nie mającej stopnia naukowego doktora habilitowanego nie powinien przekraczać 9 lat, chyba że statut uczelni określi dłuższy okres” (art. 88 ustawy o szkolnictwie wyższym).
Ostatni uczelniany raport NIK (kontrola odpłatności za studia w uczelniach państwowych) wymienia długą listę szkół, które wydłużyły ten okres do lat kilkunastu, 20 lub nawet 30, zaś rekordziści – AGH w Krakowie oraz Politechniki: Łódzka, Poznańska i Warszawska – aż do 40 lat!