O kinie Quentina Tarantino napisano mnóstwo książek, artykułów i studiów, ale w istocie nadal trudno go jednoznacznie zaszufladkować. Choć jest zafascynowany kiczem, pozostaje pod wpływem filmowych intelektualistów w rodzaju Stanleya Kubricka. Chociaż w każdym filmie odwołuje się do popkultury, opowiada o niej wysublimowanym językiem. Pokazuje prawdziwych twardzieli, lecz nie boi się robić z nich śmiesznych facetów. Armia speców od marketingu nie wymyśliłaby bardziej chwytliwego zestawu cech. A przy tym wszystkim Tarantino wydaje się twórcą autentycznym, wiernym swoim zasadom i nie ulegającym modom. Można go lubić lub nie, ale trudno zaprzeczyć, że to fenomen.
Od początku budził zachwyty i sprzeciwy.
Ledwo jego debiut „Wściekłe psy” okrzyknięto nowym odkryciem kina niezależnego, natychmiast pojawiły się głosy przeciwników, że film nie jest oryginalny, ponieważ pełnymi garściami czerpie z kilku innych obrazów. Trudno zaprzeczyć. Tarantino skradł całe sekwencje z „Miasta w ogniu” Ringo Lama, wziął wiele pomysłów z thrillera „Taking of Pelham 123”, strukturę przywłaszczył zaś z „Zabójstwa” Kubricka. Na swoje usprawiedliwienie miał to, że nigdy nie ukrywał tych inspiracji.
Kilkanaście miesięcy później kolejne kontrowersje. Złotą Palmę w Cannes, ku wzburzeniu konserwatywnej krytyki, przyznano „Pulp Fiction”, co sprzątnęło sprzed nosa laury „Czerwonemu” Krzysztofa Kieślowskiego. Z perspektywy dekady widać, że jury miało jednak rację. Francuski festiwal kolejny raz mógł pochwalić się wyczuciem tego co świeże, drapieżne i zapowiadające nowe trendy w sztuce filmowej. „Pulp Fiction” stał się najbardziej wpływowym filmem ubiegłej dekady i położył pomost między filmem niezależnym i tzw.