Kiedy ruszyła największa na świecie muzyczna stacja telewizyjna MTV – na początku lat 80., stało się jasne, że teledysk znakomicie odpowiada wrażliwości młodego pokolenia, od kolebki wychowywanego przez muzykę rockową i telewizję. Krótka forma, szybki montaż elektroniczny, synchronizacja muzyki z obrazem, którego nie trzeba śledzić zbyt uważnie – na to właśnie czekała kultura popularna, a przede wszystkim branża fonograficzna, która z teledysku uczyniła główny nośnik promocji płyt.
Teraz dla większości odbiorców telewizji grające obrazki wydają się czymś oczywistym, wszak w każdej sieci kablowej mamy po kilka kanałów telewizji muzycznej. Problem polega tylko na tym, że ludziom nie bardzo chce się je oglądać. Audytorium nawet tak szacownych kanałów jak MTV czy Viva nie przekracza u nas 2 proc. ogółu telewidzów. Na świecie bywa z tym różnie, ale też nie najlepiej.
W standardowym repertuarze muzycznej telewizji bije po oczach schematyzm. Jeśli występuje czarny rapujący wykonawca, to z góry wiadomo, że na ekranie pojawi się tłum roznegliżowanych panienek rozkosznie kręcących pupami. Bohater takiego teledysku siedzi często w białym kabriolecie i niedbale opiera łokieć na drzwiach. Przegub ręki obciąża mu złoty Rolex, a na odkrytym torsie błyszczy łańcuch. Jeśli gra kapela rockowa, kamera zawsze ujmuje wykonawców z ruchomego statywu, koncentrując się na gitarach, włosach i spoconej skórze półnagiego perkusisty. Reżyserzy dali już sobie spokój z udającą fabułę narracją, co jeszcze 10 lat temu było niemal normą. Idzie się po linii lekkiego oporu: teledysk bywa czymś w rodzaju mikrokoncertu w plenerze albo klubowo-knajpianym wnętrzu.
Tak jest w teledyskach zachodnich, ale w polskich jest jeszcze gorzej. Oto wideoklip zespołu In Spite Of. W centrum mamy grubawego wokalistę z bandaną na głowie i dziwnym grymasem na twarzy.