Archiwum Polityki

Tańce z kasą

Protest taksówkarzy jest niepopularny, ale niestety mają oni swoje racje

Zakładnikami wojny taksówkarzy z ministrem finansów stali się mieszkańcy Warszawy. Stolica jest zahartowana w znoszeniu dolegliwości, jakie niosą manifestacje, jednak tym razem wydały się one niewspółmierne do skali problemu. Chodzi przecież tylko o kasy fiskalne. Takie urządzenia mają dziś sprzedawcy w bazarowych budkach oraz kioskarze, dlaczego więc nie mogą ich mieć taksówkarze? „Bo nas nie stać” – odpowiadają. Mało kto im wierzy, taksówkarze tradycyjnie uchodzą u nas za ludzi zamożnych. Jak tu zresztą uwierzyć komuś, kogo stać na przyjazd do Warszawy z odległego krańca Polski po to, by krążyć wokół Ministerstwa Finansów? Na protest wyda więcej, niż musiałby zapłacić za kasę fiskalną, zwłaszcza że państwo gotowe jest mu ten wydatek w dużej części zrefundować. Kasa kosztuje 2–3 tys. zł, refundacja może wynieść ok. 60–80 proc. Rodzi się więc podejrzenie, że w rzeczywistości chodzi o ochronę lewych interesów – mafii taksówkarskich, zawyżanych rachunków, kursów odbywanych bez włączania taksometru. Zdecydowanie ministra dość powszechnie odbierane jest jako długo oczekiwana reakcja władz na te zjawiska.

Ministerstwo Finansów, które już dwukrotnie ulegało taksówkarzom, teraz jest twarde jak głaz. Żadnych negocjacji, kasy muszą się pojawić do końca roku. Prędzej runie budynek Ministerstwa Finansów – odgrażają się taksówkarze zapowiadając, że będą protestować do skutku. Ale chyba są skazani na porażkę. Nie są górnikami, którym spółki węglowe wynajmują autobusy wysyłając na manifestację do stolicy, lecz prywatnymi przedsiębiorcami i na wielodniowe oderwanie od pracy ich nie stać. Nie zdobyli społecznego poparcia, a co gorsza, zdołali zorganizować warszawiaków przeciwko sobie. Powstała spontaniczna akcja polegająca na wzywaniu taksówek, a potem odmawianiu jazdy z wyjaśnieniem, że „pasażer strajkuje”.

Polityka 45.2003 (2426) z dnia 08.11.2003; Komentarze; s. 19
Reklama