Archiwum Polityki

Alkoholowe podróże

Rehaba” czyta się z narastającą zazdrością. Nawet z niebezpieczną zazdrością. Bo ze strony na stronę ta zazdrość coraz skuteczniej tłumi niepokój, smutek, współczucie i litość wobec autobiograficznego narratora powieści, zastępując je niepokojem o samego siebie i o swoich bliskich. Gdzieś koło 60 strony trzeba uważać szczególnie. Wtedy zaczyna się absurdalnie żałować, że się człowiek nie stoczył dostatecznie nisko. Że piło się w życiu zbyt mało i zbyt rzadko, za bardzo dbało się o siebie, za bardzo się kontrolowało swoje zachowania i samoograniczało, żeby siebie zniszczyć, upodlić się, definitywnie zohydzić sobie siebie. A w każdym razie, że się człowiek nie stoczył i nie upodlił, nie skrzywdził siebie i ludzi, których kochał w stopniu wystarczającym, by zmusić się – jak narrator – do odbycia katarktycznej tortury trzeźwienia.

Formalnie jest to powieść o odwykowej terapii prowadzonej w jakiejś amerykańskiej klinice. Formalnie jej bohaterem jest pisarz-alkoholik z komunistycznej Polski do złudzenia przypominający autora. Realistyczne detale są tak precyzyjne, że można bez trudu rozpoznać nie tylko polskich, lecz także amerykańskich przyjaciół z Alvinem i Heidi Tofflerami na czele.

W rzeczywistości jest to powieść o poznawaniu, uczeniu się, odkrywaniu czeluści emocji i własnego rozumu oraz o bólach i pożytkach trzeźwienia. Na przekór akcji chodzi tu nie tylko o emocje i trzeźwienie pijaka czy alkoholika. Zazdrość czytelnika formalnie zdrowego (a w każdym razie wolnego od choroby alkoholowej) bierze się stąd, że trzeźwienie – jako pokonanie drogi od niezrozumienia do rozumienia, od rozumienia do świadomej bezsilności, od bezsilności do wiary, od wiary do spokoju – przydałoby się niepijącym, lub pijącym z umiarem, w stopniu nie mniejszym niż choremu na alkoholizm bohaterowi „Rehaba”.

Polityka 49.2003 (2430) z dnia 06.12.2003; Kultura; s. 65
Reklama