Kiedy w 1959 r. polscy naukowcy zaczęli korzystać z amerykańskiego programu stypendialnego Williama Fulbrighta, trudno było przewidzieć, że oto zawiązuje się – jak sami o sobie żartobliwie mówią – mafia. Istotnie, przynależność do elitarnego grona 1,7 tys. polskich absolwentów tego programu bywa dziś, podobnie jak w przypadku mafii, tyle powodem dumy, co i kłopotów. Zwłaszcza dla tych, którzy stypendystami zostali w latach 70. i na początku lat 80.
Wyjechać z Polski nigdy nie było łatwo, choć nawet przed Październikiem 1956 r. środowisku naukowemu zależało, by prócz stałego łącza z Uniwersytetem Łomonosowa w Moskwie wiedzieć, co myślą koledzy w Londynie czy Nowym Jorku. Podróżować zaczęto pod okiem Władysława Gomułki – okiem czujnym i kapryśnym, bo w 1963 r. wyrzucił on na przykład z hukiem z Polski zupełnie podobną do fulbrightowskiej fundację Forda za krzewienie niesłusznych wartości i rewizjonizm. Ubolewał, że przyznano jej wcześniej „niedopuszczalne prawo doboru kandydatów”.
Fulbright jakimś cudem się ostał. I nabierał prestiżu. – W Stanach krótka wzmianka o Fulbrighcie stawia człowieka na wyższej półce – mówi bez przesadnej skromności Henryka Bochniarz (w USA w latach 1985–87).
Również w sensie finansowym był to zawsze niesłychany awans. Stypendyści otrzymywali na utrzymanie niewyobrażalną w polskich warunkach sumę około 20 tys. dol. rocznie. Dolarowe oszczędności po trwającym rok, dwa stypendium starczały na domek i samochód, oczywiście w Polsce, za złotówki, gdy tutejsza pensja sięgała kilkudziesięciu dolarów miesięcznie. Fulbright, nie ma co do tego wątpliwości, ustawiał na całe życie.
Dla wybranych
Inicjatorem programu (oficjalna nazwa: Program Wzajemnej Wymiany Naukowej) był senator William Fulbright, fundatorem – pozostaje od 60 lat rząd Stanów Zjednoczonych.