Stan wojenny jest dla polskiej literatury tematem onieśmielającym najpewniej dlatego, że krytyka domagała się w tej materii arcydzieł, jeśli nie na miarę „Wojny i pokoju”, to przynajmniej „Rozmowy w Katedrze”. Takie nie powstawały ani w latach 80., ani później. Krystyna Lubelska decydując się ulokować akcję swojej powieści „Miłość w stanie wyższej konieczności” w Warszawie początków stanu wojennego, podjęła spore ryzyko. Tym większe, że głównymi bohaterami uczyniła dwóch młodych Amerykanów, którzy wybrali się nad Wisłę w podłym dla Polski czasie, by przeżyć dziennikarską przygodę. Siłą rzeczy trzeba było zderzyć się z cudzymi wyobrażeniami, w dodatku rekonstruowanymi, a przy okazji przypomnieć sobie ówczesny stan ducha rodaków.
Realizacja okazała się całkiem udana. Lubelska postanowiła napisać rzecz nie dla literackich koneserów i wybrednych krytyków, lecz powieść popularną. Stan wojenny jest tu w zasadzie tłem dla opowieści o emocjach zupełnie niepolitycznych. Ważne są uwikłania rodzinne, czy to kalifornijskie, czy warszawskie, no i, rzecz jasna, tytułowa miłość. Liczy się, co prawda, rys obyczajowy z folklorem towarzysko-opozycyjnego życia, liczy się polityka z ubeckimi intrygami na czele, ale na pierwszym planie mamy sprawy damsko-męskie tudzież konflikty typowe dla sagi rodzinnej, dziś przeważnie obecnej w formie telenoweli. Perspektywa przyjęta przez autorkę jest raczej psychologiczna niż socjologiczna. Czytelnik wie przecież, jak potoczy się polityka, ale nie wie, jak potoczą się osobiste losy bohaterów.
W epilogu powieści czytamy, że Jim i Mike znów wybierają się do Polski, która właśnie przestała być Peerelem. Czy będzie to podróż sentymentalna? Oto sprytne zaproszenie do dalszego ciągu, znany chwyt z klasycznej literatury romansowo-przygodowej.