Hasło: „Odebrać bogatym, żeby dołożyć biednym” zawsze, a co dopiero przed wyborami, może liczyć na poparcie sejmowej większości, więc do dalszych prac skierowano aż pięć projektów ustaw o PIT. Ich autorzy ścigają się nie tylko w populizmie, ale również ignorancji w sprawach systemu podatkowego. Posłowie wszystkich partii, z wyjątkiem Platformy Obywatelskiej, nie zadali sobie nawet trudu zastanowienia się, w kogo celują, żądając wprowadzenia 50-proc. stawki dla najbogatszych. Deklarują jedynie, że tych pieniędzy ma starczyć na to, aby jak najbardziej zwiększyć kwotę wolną od podatku dla najmniej zarabiających.
Te pomysły w żadnym stopniu nie są wymierzone przeciwko ludziom znanym z różnorakich rankingów najbogatszych Polaków. Większość z nich nie płaci bowiem podatków osobistych w Polsce, mieli wystarczająco wiele pieniędzy, aby załatwić sobie rezydentury w rajach podatkowych. Coraz częściej rejestrowali tam także swoje firmy, aby one również nie musiały dzielić się zyskami z naszym fiskusem. Właśnie po to, aby ich do tego zniechęcić, ten sam Sejm obniżył CIT (podatek od przedsiębiorstw) do 19 proc., co natychmiast zaowocowało wyraźnie zwiększonymi wpływami do budżetu. Taką samą stawkę PIT płacą także od tego roku przedsiębiorcy, którzy wcześniej oddawali fiskusowi 30 i 40 proc. Wydawało się, że posłowie zaczynają rozumieć, iż nasz budżet będzie zasobniejszy, jeśli podatki dla ludzi przedsiębiorczych będą niższe. Ale wydawało się niesłusznie.
Ofiarami sejmowych inicjatyw – jeśli zostaną zrealizowane – nie będą ze wspomnianych wyżej względów kapitaliści, ale lepiej zarabiający ludzie pracy najemnej, jak ich chętnie nazywają lewicowi politycy. W trzecim przedziale podatkowym, objętym stawką 40 proc.