Śmierć Czesława Miłosza spadła „Naszemu Dziennikowi” jak manna z nieba. Dzięki kampanii, która obrzuciła błotem zmarłego poetę, tytuł znów znalazł się w centrum uwagi. Do publikowanych niemal co numer antysemickich, antyniemieckich lub antyukraińskich tekstów, obwiniających „obcych” o wszelkie narodowe nieszczęścia, czytelnicy i krytycy dziennika zdążyli się już przyzwyczaić. Gazeta niby egzystuje na peryferiach polskich mediów, ale jest to wrażenie pozorne. Ma swoich wiernych odbiorców, a wspomaga ją szeptana opinia, która przekazuje treści z dziennika tym, którzy nie czytali. Dziennik jest punktem odniesienia, busolą dla „prawdziwych Polaków”. – Bez względu na przyczyny, redagowanie takiego kłamstwa przy sile rażenia, jaką ma „Nasz Dziennik”, to terror moralny i intelektualny – uważa Tomasz Rakowski, były redaktor naczelny gazety, dziś doktor filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. – Przez pięć lat unikałem opowiadania o „Naszym Dzienniku”. Ale po tym, co zrobili z Miłoszem, zmieniłem zdanie.
Chopin w deszczu
Siła rażenia „Naszego Dziennika” jest trudna do dokładnego oszacowania. – Żaden medioznawca nie podejmie się tego, bo ważnym sposobem dystrybucji tej gazety jest przekazywanie numerów między czytelnikami – tłumaczy prof. Maciej Mrozowski z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Według Ośrodka Badań Prasoznawczych Uniwersytetu Jagiellońskiego deklarowany nakład dziennika wynosi ok. 150 tys. egzemplarzy. Sprzedaż ma oscylować wokół 100 tys.
Wzmianki o tym, że ojciec Tadeusz Rydzyk, znany z prowadzenia Radia Maryja, planuje otwarcie katolickiego dziennika, pojawiły się w 1997 r. Rok później pierwszy numer „Naszego Dziennika” trafił do kiosków.