Jeszcze przed samą Wigilią ubiegłego roku poseł Ludwik Dorn pojawił się na wspólnej fotografii z dziennikarzem „Faktu”, by oznajmić, że Prawo i Sprawiedliwość zgłasza jako własny przygotowany w redakcji projekt ustawy odbierający wysokim urzędnikom trzynastki. Nie minęło pół roku i okazało się, że dziennikarska łaska na pstrym koniu jeździ. – „Pośle Dorn jest pan bezczelny”, oznajmił „Fakt” na pierwszej stronie, a na dwóch następnych dołożył: „Jest pan hipokrytą pośle Dorn!”.
Poseł okazał się bezczelnym hipokrytą, gdyż po powrocie z niezbyt udanych wczasów w Chorwacji, na które udał się sejmowym samochodem (na podstawie formalnego wypożyczenia, płacąc za benzynę, ale bez kosztów amortyzacji), gdzie na dodatek poturbował się nieostrożnie jeżdżąc na rolkach, co spowodowało, że sejmowy kierowca musiał sprowadzić samochód do Polski. Dorn wylądował w rządowej klinice na Wołoskiej.
Być może ów pobyt potłuczonego Dorna na Wołoskiej nie byłby medialnie zbyt atrakcyjny, gdyby nie przypadł na okres uchwalania ustawy zdrowotnej i najżywszej dyskusji o kluczowej – sądząc z rozgłosu – kwestii, a więc o tak zwanych przywilejach vipów. Te przywileje kosztują budżet państwa 4 mln zł. Cały Narodowy Fundusz Zdrowia to ponad 32 mld, co jest jednak sumą wystarczająco abstrakcyjną, by nie budziła większych emocji. Przywileje polegają na szybkim dostępie do wspomnianej kliniki, co w przypadku posłów spoza Warszawy ma niejakie znaczenie, bowiem jakoś nie możemy doczekać się czasów, kiedy to pieniądz pójdzie za pacjentem.
Czas płacić Pośle Dorn
Poseł nie był tak przewidujący jak na przykład posłanka Katarzyna Piekarska z SLD. Ta, na pierwsze wezwanie dziennika „Fakt” z własnej inicjatywy, mimo że złożona chorobą, odesłała swoją vipowską kartę jednocześnie solennie obiecując, że od tego momentu chore gardło będzie leczyć już wyłącznie prywatnie.