Rzeczywistość zaprzecza schematom myślenia o polityce. Kiedy ponad rok temu pojawiły się pogłoski, że Arnold Schwarzenegger, filmowy Terminator, zamierza zostać gubernatorem Kalifornii, uznano to za żart. W historii największego stanu USA zdarzył się już wprawdzie na tym stanowisku były aktor, ale nie kulturysta-imigrant z niemieckim akcentem. Schwarzenegger nie tylko oficjalnie zgłosił swą kandydaturę, ale gładko wygrał referendum i zastąpił urzędującego w Sacramento biurokratę Graya Daviesa. Znowu wszak nie brakowało sceptyków: czy filmowy mięśniak, znany głównie z ról cyborgów, poradzi sobie z rekordowym deficytem prowadzącym Kalifornię na skraj bankructwa, kłębowiskiem sprzecznych interesów i większością w rękach opozycji na wszystkich szczeblach władzy?
Schwarzenegger nie tylko sobie poradził, ale po ośmiu miesiącach sprawowania urzędu jest najpopularniejszym politykiem w Kalifornii i jednym z najbardziej rozchwytywanych w Ameryce. Stał się też gwiazdą na przedwyborczym zjeździe republikanów w Nowym Jorku. Jego przemówienie co słowo przerywano gromkimi oklaskami, niczym na ceremonii wręczania Oscarów.
Wzór dla Busha
Ostatnio wygrał ważną bitwę, dogadując się po długich negocjacjach z demokratami w sprawie stanowego budżetu. W jej trakcie Terminator, jak przystało na prawdziwego bohatera filmów akcji, słabł już i zdawał się tracić aurę swojej niezwyciężoności, ale w końcu podźwignął się i wygrał. Co prawda nie „terminując” tym razem przeciwnika, tylko zawierając z nim kompromis, ale nie można było inaczej.
Arnold, jak poufale nazywają go amerykańskie media, od początku przypominał wszystkim, że nie zawsze jest twardy i nieugięty, jak Conan Barbarzyńca, może być także miękki i delikatny jak jego „Przedszkolny glina” (Kindergarten Cop).